Następny poranek przyniósł nam chłód
przenikający niemal do kości. Zima zbliżała się nieubłagalnie, a ja nigdy nie
sądziłam, że na wschodzie da o sobie znać w taki sposób. Nigdy nie spędziłam u
babci zimy, a Cardona serwowała pogodę, która w tym miejscu przypominałaby
raczej kwiecień, niż listopad.
Oddychając, widziałam parę ulatującą
z moich ust, a dreszcze raz po raz spinały mi mięśnie w spazmach. Wojskowa
kurtka moro nie dawała oczekiwanego ciepła. Musiałam założyć pod nią gruby
sweter w odcieniu khaki, a szyję owinąć arafatką. Poranek o godzinie szóstej
był wciąż ciemny. Jedynie oślepiający blask lamp halogenowych pozwalał się
zorientować, w którą stronę się szło. I pozwalał dojrzeć, czy za chwilę nie
potknie się o naciąg namiotu.
Dzień zaczął się jakoś inaczej, niż
wszystkie poprzednie. Rozkazy wydawane przez dowódców brzmiały jakby… milej,
mniej despotycznie i wrogo, a ja nie umiałam zrozumieć, jaki jest powód ich nagłej
zmiany. Bo na pewno nie rachunek sumienia. Nawet Muller, która zazwyczaj
patrzyła na nas jak na karaluchy, uśmiechała się. Zmarszczyłam brwi. Wyglądała
na dumną i przypominała kogoś, kto nie może się powstrzymać, żeby nie podzielić
się dobrą wieścią z innymi. Nawet wizualnie przypominała bardziej kobietę, niż
zazwyczaj. Pomimo zgolonych włosów. Momentami powstrzymywała się, żeby nie
zacząć podskakiwać z radości.
- Po śniadaniu przyjadą niezwykle
mili goście – zaczęła, zanim jeszcze rozpoczęliśmy poranny bieg i rozgrzewkę. –
Ogólnokrajowa telewizja zainteresowała się naszym projektem rozbudowy państwa.
Chcą nakręcić o nas materiał – ciągnęła, przechadzając się przed dwuszeregiem z
rękoma splecionymi za plecami. Nigdy nie widziałam jej takiej szczęśliwej, jak
tamtego dnia. Serio. – Na ich przyjazd chcę, żebyście byli w jak najlepszej
formie. Macie pokazać na co was stać. Jesteście patriotami. Udowodnijcie im,
jak kochacie ojczyznę. – Tu już zaczynała się chłodna manipulacja. Nic nowego.
Wytrzymałam ją z zaciśniętymi zębami, bez ruchu wpatrując się na wprost, stojąc
w pozycji na baczność.
-
Może się zdażyć, że poproszą kilku z was, żeby powiedzieli do kamery kilka
słów. Pokażcie się wtedy z jak najlepszej strony – dodała Hallo, która nie
pokazywała takiego optymizmu, jak generał.
Potem
ruszyliśmy truchtem na rozgrzewkę. Para nieustępliwie uciekała z ust kadetów,
którzy posłusznie biegli za Brommerem. Buty wydobywały cichy tent podczas
miarowego, równego kroku, doskonale już wyćwiczonego przez miesiące ćwiczeń. W
szyku panowała zasada jedna czacha, jedno
ucho, przypominająca o tym, że mamy iść w idealnie równych odstępach i
odległościach, idealnie za osobą przed nami i obok nas. Po serii pompek,
przysiadów, skłonów i wymachów wróciliśmy na teren ośrodka, by umyć się i
przygotować na śniadanie.
Zaczynało się robić jasno, gdy
płucząc twarz usłyszałam odgłos nadjeżdżającego terenowego samochodu. Głowy
myjących się kadetów z zaciekawieniem powędrowały w kierunku dudniącego dźwięku
silnika. Tuż przed bramą stała ogromna terenówka w odcieniu brązu. Kierowca,
zatrzymany przez wartownika, wysiadł z auta i przekrzykując hałas tłumaczył mu
kim jest i dlaczego chce wjechać na teren naszego
podobozu. Dopiero po interwencji Muller mężczyzna został wpuszczony.
- Na moją komendę całość baczność! –
wrzasnęła Muller, gdy podeszła do niej pięcioosobowa ekipa z kamerą, statywem i
mikrofonem na długim kiju. Uśmiechała się, a wręcz wyszczerzała zęby udając
dumną z naszego posłuszeństwa. A tymczasem obóz, jak zawsze na tą komendę,
zatrzymał się i zamilkł, jakby ktoś wcisnął pauzę. – W dwuszeregu, frontem do
mnie zbiórka! – Nie mieliśmy większego wyboru. Musieliśmy się przed nią
ustawić. Tym bardziej teraz, kiedy chciała się pokazać przed ludźmi z
telewizji. Redaktorka, kobieta niska, o czarnych włosach i geometrycznej
fryzurze przypominającej hełm na skuter, popatrzyła się na nas z podziwem w
oczach.
-
To było dobre. Możemy powtórzyć zbiórkę, żebyśmy mogli to nagrać? – zapytała i
aż klasnęła w dłonie, gdy generał skinęła głową. – No to super. Franco,
Giuseppe, rozkładajcie sprzęt! – nasza dowódczyni uniosła jednak rękę, chcąc na
chwilę ich zatrzymać.
-
Zanim jeszcze zaczniecie, wszyscy tu zgromadzeni, wraz ze mną i resztą kadry,
chcielibyśmy was powitać na naszym obozowisku i podziękować za chęć nagrania
materiału o naszej misji. – Hełmownica, bo tak nazwałam redaktorkę,
wyszczerzyła zęby i poprawiła spodnie moro, które pasowały do jej eleganckiego
makijażu jak pięść do nosa. Wywołani przez nią mężczyźni, Franco i Giuseppe,
którzy mocowali się z kamerą, szukając odpowiedniego miejsca na usytuowanie
jej, również wyróżniali się ze swoimi eleganckimi jeansami, jasnymi butami i
markowymi koszulkami na tle nieposkromionego dziczu, błota i ukrywających się
na gruzowiskach potworów. Przy ich nieskazitelnym wyglądzie poczułam się,
jakbym od trzech miesięcy się ani razu nie umyła.
-
To pryszcz. – Serio? Ktoś w ogóle tak mówi? – Uwielbiamy ludzi pasji i
patriotów. Wy jesteście i tymi i tymi. Kochamy nasz kraj, a ci, którzy chcą go
nadal rewitalizować i powiększać jego tereny są dla nas bohaterami narodowymi.
– Serio? Serio w to wierzycie? Nie bądźcie głupi, pokażcie co ona naprawdę
kombinuje, albo spadajcie stąd jak najszybciej!, pomyślałam próbując przekazać
sens swoich słów za pomocą ruchów oczu i brwi.
Kolejne godziny przyniosły musztry,
prezentowanie umiejętności strzeleckich, bojowych i skradania się. Kamera
krążyła wokół podobozu i troszkę poza nim. Hełmownica błądziła między ludźmi i
prosiła ich o powiedzenie kilku słów. Przynajmniej mnie zostawiła w spokoju, z
czego bardzo się cieszyłam. Po obiedzie dostaliśmy czas wolny do końca dnia.
Nie wiedzieliśmy dlaczego, jednak zamiast się nad tym zastanawiać, woleliśmy
skorzystać z przerwy. Gdy po ścisłej ciszy poobiedniej chciałam napełnić bukłak
wodą z ogromnego zbiornika, zauważyłam, że redaktorka wraz ze swoją świtą
ustawiała małe studio telewizyjne na środku placu apelowego. Moja brew
powędrowała w górę. Żaden z naszych nauczycieli nie pozwalał na robienie syfu i
rabanu na placu apelowym, nawet na zostawienie głupiej menażki, a ci ludzie
mogli zrobić z podobozem co im się żywnie podobało.
-
Pani generał, czy jest pani gotowa na wywiad? – Z namiotów wychyliły się
ciekawskie głowy kadetów, gdy Hełmownica zawołała Muller.
-
Miałam problem z doborem munduru – zaczęła wychylając się w stroju polowym, z
koszulą moro z krótkim rękawem i spodniami khaki z tym samym wzorem, wsadzonymi
w idealnie błyszczące ciężkie buty. Ostrzyżoną głowę ozdobiła czarnym beretem z
godłem lwa na złotym tle. Nalewając do bukłaku wody, kątem oka obserwowałam jak
kobieta na ślinę poprawiała krzaczaste brwi. Prychnęłam cicho. W życiu nie
widziałam, żeby zależało jej na wyglądzie.
– Stwierdziłam jednak, że w polowym będę wyglądać bardziej
profesjonalnie. – dodała, gdy redaktorka poprawiała błękitne tło i na nowo
ustawiała krzesełka, na których miały zasiąść.
Kolejne długie minuty spędziłam na
obserwowaniu przeprowadzanego wywiadu. Muller karmiła dziennikarkę takimi
samymi bzdurami jak nas. Mówiła o rewitalizacji nowych ziem, o domniemanym
ratowaniu ludzkich istnień i pozwoleniu im na zamieszkanie na terenie Brem.
Czekałam z niecierpliwością na
nadchodzącą noc. Chciałam jeszcze bardziej uciec od tego cyrku, niż
kiedykolwiek wcześniej.
***
Następny dzień przyszedł do nas
wcześniej, niż zazwyczaj. Pobudka zmusiła nas do wstania z posłań tuż po
godzinie czwartej trzydzieści. Po dość ociężałej i powolnej zbiórce zaspanych
jeszcze żołnierzy, gdzie obok naszej kadry wciąż stała ekipa telewizyjna,
zostaliśmy powiadomieni o następujących czynnościach.
-
Ostatnio na zwiadach dowiedzieliśmy się od dwójki z was, że nieopodal naszego
obozowiska znajduje się spore miasteczko ludzi. Waszym zadaniem jest
zorientowanie się, czy wśród nich jest ktoś niezarażony i pozbyć się tych
chorych. W razie problemów każda para będzie miała przy sobie krótkofalówkę,
żeby wezwać posiłki. Nie dajcie się zwieść. Dzicy mogą być uzbrojeni i
niebezpieczni. Pójdziecie w składach takich samych jak ostatnio. Macie sobie
nawzajem pomagać, nawet między parami. Miejcie oczy dookoła głowy. I nie dajcie
się zabić. – Muller jeszcze nigdy nie mówiła do nas a ż
t a k i m
poważnym tonem. – Kilku z was będzie miało na głowach kamery. Materiał z
tej wyprawy zostanie także ukazany w naszej reklamie – ciągnęła tonem, jakby
specjalnie jej się nie spieszyło. Zresztą, byłam jej trochę o to wdzięczna. Nie
chciałam wykonywać jej kolejnych rozkazów. – Powodzenia – zakończyła i kazała
nam się zacząć przygotowywać.
Dygotałam na całym ciele. Byłam
bardziej zestresowana, niż ostatnim razem. Fakt, że wiedziałam z czym miałam do
czynienia wcale nie ułatwił mi wyjścia poza teren obozu. Wręcz przeciwnie.
Czułam, że kolejne spotkanie z ogromnym Promiennikiem nie skończy się dla mnie
przyjemnie.
Idąc po ulubioną broń, poczułam jak
ktoś nasuwa mi coś na głowę i następnie uderza w to dłonią tak, że aż poczułam
dudnienie w uszach. Rozejrzałam się zdezorientowana.
-
Przyda ci się jakaś ochrona na twoją śliczną główkę. –Usłyszałam obok siebie
chichot Evana, gdy poprawiał mi kask na głowie. – A jak ładnie poprosisz, to
dostaniesz gaz maskę. – Popatrzyłam na niego z politowaniem. Na szczupłej
twarzy chłopaka rysował się delikatny uśmiech. Zauważyłam też, że zarost na jego szczęce znacznie się wydłużył.
-
O nic nie będę się prosić. Masz mi oddać moje rzeczy, bo… - Zatrzymałam się,
zastanawiając co powinnam mu powiedzieć, żeby poszło mu w pięty. Chłopak uniósł
jedną brew w górę, z drwiącym uśmieszkiem na ustach.
-
Bo? – przedrzeźnił mnie, krzyżując ręce na piersi.
-
Bo ktoś się może dowiedzieć o zaginionych Trzydziestkach Czwórkach. – Evan
momentalnie zbladł i brutalnie łapiąc mnie za przedramię, pociągnął mnie za
przyczepę z prysznicami.
-
Nie wiem co kombinujesz, ale uwierz, nie chcesz mieć we mnie wroga. – Jego ton
był ostry, a spojrzenie lodowate. Poczułam zimne dreszcze na plecach, chociaż policzki
mnie paliły.
-
Słyszałam o wszystkim, o czym gadaliście przedwczoraj. O sobie również –
odwarknęłam. Uścisk na ręce stawał się coraz mocniejszy.
-
Lepiej milcz, dobrze ci radzę. Jeśli jeszcze raz staniesz mi na drodze,
przysięgam na swoją matkę, zacznę od obcinania ci palców, a skończę na tym, że
zabiję cię w niewybredny sposób. – Nie zmienił swojego tonu nawet na chwilę.
Palcem mierzył prosto we mnie, a w oczach nie czaił się żart. Mówił całkowicie
serio. Serce biło mi jak oszalałe. – Wyraziłem się wystarczająco jasno? –
Energicznie pokiwałam głową. – Dobrze. A teraz idziemy po broń i spotkamy się z
Jacobem.
Skończyło się na tym, że razem
wyszliśmy zza pryszniców, ja z czerwonymi policzkami, a Evan na powrót z
typowym dla siebie uśmiechem. Widząc nas razem, wychodzących z ukrycia, koledzy
chłopaka wybuchli gromkim śmiechem.
-
Ej stary, coście tam razem robili? – Usłyszeliśmy za sobą rozbawione pytania
wścibskich kadetów.
-
Całowaliśmy się – odpowiedział spokojnie Evan, na co ja przystanęłam i
spojrzałam na niego z zażenowaniem. Tylko on był w stanie grozić mi śmiercią, a
potem wmówić wszystkim wokół, że przeżywaliśmy wspólnie upojne chwile. Przez
następnych kilka metrów słyszałam niewybredne komentarze pod swoim adresem.
Evan pogromca cardonianek. Tak zaś okrzyknęli chłopaka. Przewróciłam oczami.
Tego dla mnie było aż za dużo. Zdecydowanie za dużo. A tymczasem ja wciąż
stresowałam się nadchodzącą misją.
***
Polecono nam przejść na północ od
obozowiska. Tam, za suchym lasem miały być ruiny miasta, a w nim nasz cel.
Przechodziliśmy przez gąszcz gołych drzew, pochyleni, stąpając ostrożnie, jakby
bojąc się stawiać każdy kolejny krok. Broń trzymaliśmy wyciągniętą w pogotowiu.
Inne pary poruszały się podobnie do nas, gotowi do oddania strzałów, w
większych odstępach.
Zbliżamy się do celu. Lewe skrzydło,
przed linią drzew połóżcie się na ziemię. Znajdźcie słabe punkty. My zajdziemy
ich z drugiej strony. Na mój znak ruszacie. Trzymajcie się planu. Odbiór.
Trzeszczący
dźwięk wydobył się z krótkofalówki. Rozkazy wydawał Jensen, który prowadząc
prawe skrzydło, przewodził naszej pierwszej poważnej akcji.
-
Przyjąłem. – To było jedyne słowo, które Evan powiedział od dłuższego czasu. Do
tej pory uparcie milczał, podobnie jak Jacob, który dowiedział się o całej
sytuacji od Evana, kiedy podeszłam do zbrojowni po odbiór swojego ulubionego
pistoletu. Wiedziałam to po jego spojrzeniu. Chwilę potem znaleźliśmy się na
skraju lasu. Zgodnie z rozkazem położyliśmy się na ziemi, w milczeniu
obserwując życie toczące się w slumsach.
Pierwszy raz widziałam coś takiego.
Prowizoryczne namioty zbudowane na belkach i resztkach ścian budynków ciągnące
się przez wiele metrów. Łącznie może ze sto pięćdziesiąt domów. Co bogatsi
(albo bardziej wpływowi) grzali się w stojących jeszcze domach, gdzie mogli
schronić się przez wiatrem, deszczem i śniegiem. W koksownikach palił się
ogień, przy którym grzały się obdarte dzieci i starsi ludzie.
Wszyscy na pozycjach. Snajperzy,
wasz ruch.
Po
serii głośnych wystrzałów można było obserwować narastającą w mieście panikę.
Strzelcy celowali w uzbrojonych ludzi, prawdopodobnie jakichś strażników,
którzy padali na ziemię z głuchym łoskotem. Matki, nawołując po polsku swoje pociechy,
z przerażeniem chowały się w domostwach, mężczyźni wychodzili na środek placu z
bronią, obserwując otoczenie.
Uwaga, Akcja!
Serce
zaczęło mi dudnić, gdy usłyszawszy hasło szybko podnieśliśmy się z ziemi, w
biegu sprawdzając magazynki i odbezpieczając bronie. Nie czułam się najlepiej.
Właściwie, bieżąca sytuacja sprawiła, że poczułam narastającą chęć
zwymiotowania.
Gdy wyłoniliśmy się zza linii drzew,
prawe skrzydło już atakowało. Strzały zagłuszały odgłosy agonii i wrzaski
dzikich. Kadeci wyważali drzwi domostw i strzelali do ukrywających się w środku
ludzi, mając za nic ich wrzaski i błagania. Nie mogąc się ruszyć, ukryłam się
za jednym z ostałych murów i z odczuciem wściekłości pomieszanej ze smutkiem i
chęcią zemsty zaczęłam się mimowolnie hiperwentylować, jakbym nagle nie umiała
złapać tchu.
Chwilę
potem rzeczywiście nie umiałam zaczerpnąć tchu, kiedy poczułam silną rękę
zaciskającą mi się na gardle. Napastnik obrócił mnie tyłem do siebie, bym nie
mogła zobaczyć jego twarzy, chociaż wiedziałam, że był to Evan. Tylko on miał
powód, żeby mnie zabić. Do oczu zaczęły
mi się cisnąć łzy, a z gardła wydobywało się żałosne charkotanie. Biłam w
przedramię ostatkami sił, czując że pomału je tracę. Wzrok również zaczął mi
się zawężać. A więc to tak się umiera, pomyślałam, słysząc jedynie pulsowanie
swojej krwi. I uderzenie. To mnie coś walnęło? Czy otępiały mi nerwy? Po ułamku
sekundy nacisk zelżał, a ja swobodnie osunęłam się na ziemię chwytając
łapczywie brakujące mi powietrze. Kolejne silne ręce postawiły mnie do pionu i
pociągnęły w stronę drzew.
-
Chodź, Giulia, idziemy! Osłaniaj mnie, Bianca! – Głos Luki przywołał mnie na
ziemię. Był opanowany jak mało kto. Huk wystrzałów roznosił się przez wiele
metrów. Słyszalny był między drzewami. Dopiero po chwili dobiegł nas zupełnie
inny dźwięk. Gwizd, pomieszany z rykiem i jakby skowytem.
-
Co to było? – Bianca z przerażeniem mierzyła pistoletem raz w jedną, raz w
drugą stronę. Spojrzałam na nich poważnie.
-
Nie widzieliście ani jednego z nich? – W odpowiedzi chłopak pokręcił głową. –
Spadamy stąd. Jeśli znowu przylezą takie bydlaki jak ostatnio, to nie chcę tu
być. – Było gorzej, Pędziło ich około trzydziestu. Każdy leciał w tłum ludzi,
zawodząc i kłapiąc zębami między dźwiękiem wystrzelonych pocisków. Były mniej
paskudne, niż ten spotkany niedawno, ale wciąż odrzucające. Szybkie i nadgnite.
Czerwone plamy migały w oczach, gdy z biegu rzucały się na ludzi.
-
Matko! Co to ma, kurwa, być? – Bianca była przerażona
-
Promiennicy
Odwrót! ODWRÓT!!!
Głos
w krótkofalówce był zdesperowany i równie przerażony. Agresywne okazy
wynaturzenia nie dawały się tak łatwo pokonać. Za wszelką cenę chciały zostawić
na ofiarze swoje piętno w postaci krwawego ugryzienia. W życiu nie widziałam,
żeby którykolwiek z żołnierzy był taki przerażony. Tak samo mieszkańcy wioski.
W naszą stronę biegła trójka z nich, z furią w oczach, krwią na brodzie i
czarno-żółtych zębach. Odbezpieczyłam Dynamika i wystrzeliłam elektryzujące się
kule w jednego z nich, kobiety o znacznie przerzedzonych włosach, tak, że część
jej czaszki pozostała łysa. Była brudna nie tylko ze krwi, ale jeszcze z błota
i zaschniętego kurzu. Wyglądała jak furiatka, z palcami rozcapierzonymi jak u
atakującego kota i kłapała zębami jak wściekły pies. Zniszczone ubrania wisiały
na niej w strzępach, ukazując zsiniałe i widocznie zgniłe sutki.
Gdy dosięgła ją któraś już z kolei
kula, padła w drgawkach i konwulsjach na ziemię, jakby nagle dostała ataku epileptycznego.
Inne nie spojrzały nawet na martwą
towarzyszkę, tylko nadal z zacięciem na nas pędziły. Luca zmieniał właśnie
magazynek w karabinie, gdy jeden z nich, chłopak wyglądający jakby był w naszym
wieku, znalazł się kilka kroków od niego. Nie wiedząc co począć, chłopak rzucił
się na niego z ciężką kolbą, ogłuszając przeciwnika na krótką chwilę, by móc
powalić go na ziemię i butem rozgnieść jego głowę, która zamiast stanowić opór,
zapadła się pod naciskiem ciężkiej podeszwy z obrzydliwym mlaśnięciem. Ostatni
z promienników zatrzymał się, zachowując dystans między nami. Wrzeszczał
przeraźliwie, ale za nic nie chciał podejść bliżej. Pozbyła się go Bianca,
wpakowując w niego tyle ołowiu, ile tylko mogła.
-
Niedobrze mi – mruknęła, gdy ostatni napastnik padł. But Luki cuchnął zgniłym
mięsem. Chłopak rozejrzał się wokół, poprawiając maskę na twarzy. Kadeci rzucali
się do ucieczki, mijając nas, wpatrujących się w podziurawione ciała i jedno ze
zmiażdżoną czaszką. Instynkt przetrwania podpowiedział nam jednak, by również
zabrać się z tego parszywego miejsca i znaleźć się w bezpiecznym obozie.
Nawet przy ostatnim biegu nie czułam
takiej adrenaliny jak tego dnia. Nie byłam w stanie się zatrzymać, ani nawet
obejrzeć, chociaż słyszałam, że stwory pędzą za nami. Wydłużałam krok jak tylko
mogłam, patrzyłam pod nogi nie chcąc się potknąć i zwinnie wymijałam drzewa.
Broń ciążyła mi w kaburze przy pasku, plecak tym bardziej, a szkła maski
gazowej parowały od przyspieszonego oddechu. Obejrzałam się na chwilę za
siebie, by być świadkiem sceny śmierci jednego z kadetów, którego gardło
zostało rozszarpane przez jednego z potworów. Biedak wydał z siebie charkot i
wraz z promiennikiem upadł na ziemię.
Kiedy w końcu udało nam się dobiec
na miejsce, większość była już na miejscu, zipiąc po nieustannym biegu, próbie
przechytrzenia potworów i wypełnienia rozkazów Muller. Była godzina dziesiąta
trzydzieści sześć. Zaraz po tym, jak wbiegliśmy do środka, zamknięto bramę. Na
wypadek, gdyby któryś z potworów zawędrował tutaj i postanowił rzucać się na
nas na naszym własnym terenie. Płot z siatki maskującej i drutu kolczastego
został podłączony do prądu i zdążył usmażyć nadgorliwych promienników niczym
lampa owadobójcza. Z ulgą ściągnęłam z głowy hełm i maskę gazową, rozpuszczając
przy tym włosy. Ciemne kosmyki zgrabnie ułożyły się na moich ramionach.
Przeczesałam je palcami, masując skórę głowy. Przez cały poranek były ściągnięta
przez ciasnego francuza, którego zrobiłam przed wyjściem na misję. Spojrzałam
na wystrzępione rozdwojone końcówki. Moje włosy zdecydowanie potrzebowały
fryzjera.
-
Jednak żyjesz? – Usłyszałam za sobą głos Evana. Brzmiał spokojnie, chociaż
wciąż oddychał ciężko. Odwróciłam się twarzą do niego. Głowę zadzierał lekko w
górę, patrząc na mnie z powagą i poniekąd z wyższością. Zielone oczy chłopaka
przypominały oszronioną trawę. Były nieprzeniknione i chłodne.
-
Szkoda, co? – prychnęłam możliwie jak najbardziej zadziornym tonem, krzyżując
ręce na piersi. Staliśmy dość blisko siebie. Twarzą sięgałam jego piersi, która
powoli unosiła się i opadała.
-
Miałem cię pilnować, idiotko. Zniknęłaś gdzieś nagle, myślałem, że cię złapali –
warknął gestykulując zamaszyście.
-
Tak? Zniknęłam? To już zapomniałeś o tym, jak próbowałeś mnie u d u s i ć? –
spytałam zniżając głos do szeptu. Evan zmarszczył krzaczaste brwi. Prychnął
-
Oskarżasz mnie o próbę zabicia ciebie? Chyba żartujesz. Nie wiem czy pamiętasz,
ale póki co nadal stoimy po tej samej stronie barykady. – Póki co? Czyli co ma
się zmienić, Evanie?, zapytałam go w myślach.
-
Dziwne, ale jakoś nie wierzę w twoją niewinność. Ze wszystkich ludzi tylko ty
chciałeś mnie zabić. – Z jego gardła wydobył się śmiech irytacji. Wyglądał,
jakby nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał.
-
Nie wiem, czy pamiętasz, ale byliśmy w miejscu, gdzie w obronie własnej mógł
cię zabić każdy. Nawet nie w obronie własnej, ale po prostu, żeby pozbyć się
zagrożenia. – Miał dziwny wyraz twarzy. Grymas wściekłości w zaskakujący sposób
łączył się z pogardą. Mina ta w żaden sposób nie pasował do niego. Do osoby
wyluzowanej, na którą nic, żadne słowa, czy czyny nie działają. Poczułam się,
jakbym rozmawiała z całkiem obcą mi osobą.
Po chwili do sierżant Hallo podszedł
Albert, jeden z chłopaków z mojej grupy. Trzymał się mocno za szyję, gdzie krew
przesiąkała mu między palcami, brudząc włosy w odcieniu brudnego blondu.
-
Ugryzły mnie… kiedy uciekałem… nie miałem… szans… żadnych… pomocy… nie wiem…
umieram – wydukał błagalnym tonem, licząc na litość ze strony sierżantki.
Dziwny grymas oszpecił jej twarz.
-
Podejdźcie tu wszyscy. – Zbliżyliśmy się do kobiety, która cierpliwie czekała
na zgromadzenie się jak największej ilości osób. Następnie na oczach wszystkich,
ku zaskoczeniu Alberta, wyciągnęła z jego kabury pistolet, szybko go
przeładowała i odbezpieczyła, by potem bez zastanowienia strzelić mu sam środek
czoła. Wzdrygnęłam się na huk wystrzału. Kobieta z obrzydzeniem wytarła krople
krwi z czoła i policzka, a martwe ciało uderzyło z impetem o ziemię. – Teraz już
wiecie jak radzić sobie z zakażonymi towarzyszami. Rozejść się.
Przez
chwilę wpatrywałam się tępo w zwłoki leżące na placu apelowym. Stróżka krwi
płynęła w stronę masztu, a zastrzelony chłopak wciąż miał w oczach zaskoczenie.
-
Teraz już wiesz, po której chcesz być stronie? – Evan szepnął mi to do ucha.
Nie odpowiedziałam. Byłam zbyt zszokowana, by okazać jakąkolwiek reakcję.
Jednak wiedziałam już dokładnie kto jest moim wrogiem, a kto przyjacielem.
~*~
Zarówno z okazji swoich urodzin, ale także i świąt i w ramach rekompensaty za dłuuugą nieobecność, postanowiłam podesłać Wam nie jeden, a dwa rozdziały! Mam nadzieję, że podobają się Wam i że ktokolwiek jeszcze tutaj jest, hahaha :D