23 grudnia 2016

Rozdział trzynasty

            Następny poranek przyniósł nam chłód przenikający niemal do kości. Zima zbliżała się nieubłagalnie, a ja nigdy nie sądziłam, że na wschodzie da o sobie znać w taki sposób. Nigdy nie spędziłam u babci zimy, a Cardona serwowała pogodę, która w tym miejscu przypominałaby raczej kwiecień, niż listopad.
            Oddychając, widziałam parę ulatującą z moich ust, a dreszcze raz po raz spinały mi mięśnie w spazmach. Wojskowa kurtka moro nie dawała oczekiwanego ciepła. Musiałam założyć pod nią gruby sweter w odcieniu khaki, a szyję owinąć arafatką. Poranek o godzinie szóstej był wciąż ciemny. Jedynie oślepiający blask lamp halogenowych pozwalał się zorientować, w którą stronę się szło. I pozwalał dojrzeć, czy za chwilę nie potknie się o naciąg namiotu.
            Dzień zaczął się jakoś inaczej, niż wszystkie poprzednie. Rozkazy wydawane przez dowódców brzmiały jakby… milej, mniej despotycznie i wrogo, a ja nie umiałam zrozumieć, jaki jest powód ich nagłej zmiany. Bo na pewno nie rachunek sumienia. Nawet Muller, która zazwyczaj patrzyła na nas jak na karaluchy, uśmiechała się. Zmarszczyłam brwi. Wyglądała na dumną i przypominała kogoś, kto nie może się powstrzymać, żeby nie podzielić się dobrą wieścią z innymi. Nawet wizualnie przypominała bardziej kobietę, niż zazwyczaj. Pomimo zgolonych włosów. Momentami powstrzymywała się, żeby nie zacząć podskakiwać z radości.
            - Po śniadaniu przyjadą niezwykle mili goście – zaczęła, zanim jeszcze rozpoczęliśmy poranny bieg i rozgrzewkę. – Ogólnokrajowa telewizja zainteresowała się naszym projektem rozbudowy państwa. Chcą nakręcić o nas materiał – ciągnęła, przechadzając się przed dwuszeregiem z rękoma splecionymi za plecami. Nigdy nie widziałam jej takiej szczęśliwej, jak tamtego dnia. Serio. – Na ich przyjazd chcę, żebyście byli w jak najlepszej formie. Macie pokazać na co was stać. Jesteście patriotami. Udowodnijcie im, jak kochacie ojczyznę. – Tu już zaczynała się chłodna manipulacja. Nic nowego. Wytrzymałam ją z zaciśniętymi zębami, bez ruchu wpatrując się na wprost, stojąc w pozycji na baczność.
- Może się zdażyć, że poproszą kilku z was, żeby powiedzieli do kamery kilka słów. Pokażcie się wtedy z jak najlepszej strony – dodała Hallo, która nie pokazywała takiego optymizmu, jak generał.
Potem ruszyliśmy truchtem na rozgrzewkę. Para nieustępliwie uciekała z ust kadetów, którzy posłusznie biegli za Brommerem. Buty wydobywały cichy tent podczas miarowego, równego kroku, doskonale już wyćwiczonego przez miesiące ćwiczeń. W szyku panowała zasada jedna czacha, jedno ucho, przypominająca o tym, że mamy iść w idealnie równych odstępach i odległościach, idealnie za osobą przed nami i obok nas. Po serii pompek, przysiadów, skłonów i wymachów wróciliśmy na teren ośrodka, by umyć się i przygotować na śniadanie.
            Zaczynało się robić jasno, gdy płucząc twarz usłyszałam odgłos nadjeżdżającego terenowego samochodu. Głowy myjących się kadetów z zaciekawieniem powędrowały w kierunku dudniącego dźwięku silnika. Tuż przed bramą stała ogromna terenówka w odcieniu brązu. Kierowca, zatrzymany przez wartownika, wysiadł z auta i przekrzykując hałas tłumaczył mu kim jest i dlaczego chce wjechać na teren naszego podobozu. Dopiero po interwencji Muller mężczyzna został wpuszczony.
            - Na moją komendę całość baczność! – wrzasnęła Muller, gdy podeszła do niej pięcioosobowa ekipa z kamerą, statywem i mikrofonem na długim kiju. Uśmiechała się, a wręcz wyszczerzała zęby udając dumną z naszego posłuszeństwa. A tymczasem obóz, jak zawsze na tą komendę, zatrzymał się i zamilkł, jakby ktoś wcisnął pauzę. – W dwuszeregu, frontem do mnie zbiórka! – Nie mieliśmy większego wyboru. Musieliśmy się przed nią ustawić. Tym bardziej teraz, kiedy chciała się pokazać przed ludźmi z telewizji. Redaktorka, kobieta niska, o czarnych włosach i geometrycznej fryzurze przypominającej hełm na skuter, popatrzyła się na nas z podziwem w oczach.
- To było dobre. Możemy powtórzyć zbiórkę, żebyśmy mogli to nagrać? – zapytała i aż klasnęła w dłonie, gdy generał skinęła głową. – No to super. Franco, Giuseppe, rozkładajcie sprzęt! – nasza dowódczyni uniosła jednak rękę, chcąc na chwilę ich zatrzymać.
- Zanim jeszcze zaczniecie, wszyscy tu zgromadzeni, wraz ze mną i resztą kadry, chcielibyśmy was powitać na naszym obozowisku i podziękować za chęć nagrania materiału o naszej misji. – Hełmownica, bo tak nazwałam redaktorkę, wyszczerzyła zęby i poprawiła spodnie moro, które pasowały do jej eleganckiego makijażu jak pięść do nosa. Wywołani przez nią mężczyźni, Franco i Giuseppe, którzy mocowali się z kamerą, szukając odpowiedniego miejsca na usytuowanie jej, również wyróżniali się ze swoimi eleganckimi jeansami, jasnymi butami i markowymi koszulkami na tle nieposkromionego dziczu, błota i ukrywających się na gruzowiskach potworów. Przy ich nieskazitelnym wyglądzie poczułam się, jakbym od trzech miesięcy się ani razu nie umyła.
- To pryszcz. – Serio? Ktoś w ogóle tak mówi? – Uwielbiamy ludzi pasji i patriotów. Wy jesteście i tymi i tymi. Kochamy nasz kraj, a ci, którzy chcą go nadal rewitalizować i powiększać jego tereny są dla nas bohaterami narodowymi. – Serio? Serio w to wierzycie? Nie bądźcie głupi, pokażcie co ona naprawdę kombinuje, albo spadajcie stąd jak najszybciej!, pomyślałam próbując przekazać sens swoich słów za pomocą ruchów oczu i brwi.
            Kolejne godziny przyniosły musztry, prezentowanie umiejętności strzeleckich, bojowych i skradania się. Kamera krążyła wokół podobozu i troszkę poza nim. Hełmownica błądziła między ludźmi i prosiła ich o powiedzenie kilku słów. Przynajmniej mnie zostawiła w spokoju, z czego bardzo się cieszyłam. Po obiedzie dostaliśmy czas wolny do końca dnia. Nie wiedzieliśmy dlaczego, jednak zamiast się nad tym zastanawiać, woleliśmy skorzystać z przerwy. Gdy po ścisłej ciszy poobiedniej chciałam napełnić bukłak wodą z ogromnego zbiornika, zauważyłam, że redaktorka wraz ze swoją świtą ustawiała małe studio telewizyjne na środku placu apelowego. Moja brew powędrowała w górę. Żaden z naszych nauczycieli nie pozwalał na robienie syfu i rabanu na placu apelowym, nawet na zostawienie głupiej menażki, a ci ludzie mogli zrobić z podobozem co im się żywnie podobało.
- Pani generał, czy jest pani gotowa na wywiad? – Z namiotów wychyliły się ciekawskie głowy kadetów, gdy Hełmownica zawołała Muller.
- Miałam problem z doborem munduru – zaczęła wychylając się w stroju polowym, z koszulą moro z krótkim rękawem i spodniami khaki z tym samym wzorem, wsadzonymi w idealnie błyszczące ciężkie buty. Ostrzyżoną głowę ozdobiła czarnym beretem z godłem lwa na złotym tle. Nalewając do bukłaku wody, kątem oka obserwowałam jak kobieta na ślinę poprawiała krzaczaste brwi. Prychnęłam cicho. W życiu nie widziałam, żeby zależało jej na wyglądzie.  – Stwierdziłam jednak, że w polowym będę wyglądać bardziej profesjonalnie. – dodała, gdy redaktorka poprawiała błękitne tło i na nowo ustawiała krzesełka, na których miały zasiąść.
            Kolejne długie minuty spędziłam na obserwowaniu przeprowadzanego wywiadu. Muller karmiła dziennikarkę takimi samymi bzdurami jak nas. Mówiła o rewitalizacji nowych ziem, o domniemanym ratowaniu ludzkich istnień i pozwoleniu im na zamieszkanie na terenie Brem.
            Czekałam z niecierpliwością na nadchodzącą noc. Chciałam jeszcze bardziej uciec od tego cyrku, niż kiedykolwiek wcześniej.
***
            Następny dzień przyszedł do nas wcześniej, niż zazwyczaj. Pobudka zmusiła nas do wstania z posłań tuż po godzinie czwartej trzydzieści. Po dość ociężałej i powolnej zbiórce zaspanych jeszcze żołnierzy, gdzie obok naszej kadry wciąż stała ekipa telewizyjna, zostaliśmy powiadomieni o następujących czynnościach.
- Ostatnio na zwiadach dowiedzieliśmy się od dwójki z was, że nieopodal naszego obozowiska znajduje się spore miasteczko ludzi. Waszym zadaniem jest zorientowanie się, czy wśród nich jest ktoś niezarażony i pozbyć się tych chorych. W razie problemów każda para będzie miała przy sobie krótkofalówkę, żeby wezwać posiłki. Nie dajcie się zwieść. Dzicy mogą być uzbrojeni i niebezpieczni. Pójdziecie w składach takich samych jak ostatnio. Macie sobie nawzajem pomagać, nawet między parami. Miejcie oczy dookoła głowy. I nie dajcie się zabić. – Muller jeszcze nigdy nie mówiła do nas  a ż   t a k i m  poważnym tonem. – Kilku z was będzie miało na głowach kamery. Materiał z tej wyprawy zostanie także ukazany w naszej reklamie – ciągnęła tonem, jakby specjalnie jej się nie spieszyło. Zresztą, byłam jej trochę o to wdzięczna. Nie chciałam wykonywać jej kolejnych rozkazów. – Powodzenia – zakończyła i kazała nam się zacząć przygotowywać.
            Dygotałam na całym ciele. Byłam bardziej zestresowana, niż ostatnim razem. Fakt, że wiedziałam z czym miałam do czynienia wcale nie ułatwił mi wyjścia poza teren obozu. Wręcz przeciwnie. Czułam, że kolejne spotkanie z ogromnym Promiennikiem nie skończy się dla mnie przyjemnie.
            Idąc po ulubioną broń, poczułam jak ktoś nasuwa mi coś na głowę i następnie uderza w to dłonią tak, że aż poczułam dudnienie w uszach. Rozejrzałam się zdezorientowana.
- Przyda ci się jakaś ochrona na twoją śliczną główkę. –Usłyszałam obok siebie chichot Evana, gdy poprawiał mi kask na głowie. – A jak ładnie poprosisz, to dostaniesz gaz maskę. – Popatrzyłam na niego z politowaniem. Na szczupłej twarzy chłopaka rysował się delikatny uśmiech. Zauważyłam też, że  zarost na jego szczęce znacznie się wydłużył.
- O nic nie będę się prosić. Masz mi oddać moje rzeczy, bo… - Zatrzymałam się, zastanawiając co powinnam mu powiedzieć, żeby poszło mu w pięty. Chłopak uniósł jedną brew w górę, z drwiącym uśmieszkiem na ustach.
- Bo? – przedrzeźnił mnie, krzyżując ręce na piersi.
- Bo ktoś się może dowiedzieć o zaginionych Trzydziestkach Czwórkach. – Evan momentalnie zbladł i brutalnie łapiąc mnie za przedramię, pociągnął mnie za przyczepę z prysznicami.
- Nie wiem co kombinujesz, ale uwierz, nie chcesz mieć we mnie wroga. – Jego ton był ostry, a spojrzenie lodowate. Poczułam zimne dreszcze na plecach, chociaż policzki mnie paliły.
- Słyszałam o wszystkim, o czym gadaliście przedwczoraj. O sobie również – odwarknęłam. Uścisk na ręce stawał się coraz mocniejszy.
- Lepiej milcz, dobrze ci radzę. Jeśli jeszcze raz staniesz mi na drodze, przysięgam na swoją matkę, zacznę od obcinania ci palców, a skończę na tym, że zabiję cię w niewybredny sposób. – Nie zmienił swojego tonu nawet na chwilę. Palcem mierzył prosto we mnie, a w oczach nie czaił się żart. Mówił całkowicie serio. Serce biło mi jak oszalałe. – Wyraziłem się wystarczająco jasno? – Energicznie pokiwałam głową. – Dobrze. A teraz idziemy po broń i spotkamy się z Jacobem.
            Skończyło się na tym, że razem wyszliśmy zza pryszniców, ja z czerwonymi policzkami, a Evan na powrót z typowym dla siebie uśmiechem. Widząc nas razem, wychodzących z ukrycia, koledzy chłopaka wybuchli gromkim śmiechem.
- Ej stary, coście tam razem robili? – Usłyszeliśmy za sobą rozbawione pytania wścibskich kadetów.
- Całowaliśmy się – odpowiedział spokojnie Evan, na co ja przystanęłam i spojrzałam na niego z zażenowaniem. Tylko on był w stanie grozić mi śmiercią, a potem wmówić wszystkim wokół, że przeżywaliśmy wspólnie upojne chwile. Przez następnych kilka metrów słyszałam niewybredne komentarze pod swoim adresem. Evan pogromca cardonianek. Tak zaś okrzyknęli chłopaka. Przewróciłam oczami. Tego dla mnie było aż za dużo. Zdecydowanie za dużo. A tymczasem ja wciąż stresowałam się nadchodzącą misją.
***
            Polecono nam przejść na północ od obozowiska. Tam, za suchym lasem miały być ruiny miasta, a w nim nasz cel. Przechodziliśmy przez gąszcz gołych drzew, pochyleni, stąpając ostrożnie, jakby bojąc się stawiać każdy kolejny krok. Broń trzymaliśmy wyciągniętą w pogotowiu. Inne pary poruszały się podobnie do nas, gotowi do oddania strzałów, w większych odstępach.
Zbliżamy się do celu. Lewe skrzydło, przed linią drzew połóżcie się na ziemię. Znajdźcie słabe punkty. My zajdziemy ich z drugiej strony. Na mój znak ruszacie. Trzymajcie się planu. Odbiór.
Trzeszczący dźwięk wydobył się z krótkofalówki. Rozkazy wydawał Jensen, który prowadząc prawe skrzydło, przewodził naszej pierwszej poważnej akcji.
- Przyjąłem. – To było jedyne słowo, które Evan powiedział od dłuższego czasu. Do tej pory uparcie milczał, podobnie jak Jacob, który dowiedział się o całej sytuacji od Evana, kiedy podeszłam do zbrojowni po odbiór swojego ulubionego pistoletu. Wiedziałam to po jego spojrzeniu. Chwilę potem znaleźliśmy się na skraju lasu. Zgodnie z rozkazem położyliśmy się na ziemi, w milczeniu obserwując życie toczące się w slumsach.
            Pierwszy raz widziałam coś takiego. Prowizoryczne namioty zbudowane na belkach i resztkach ścian budynków ciągnące się przez wiele metrów. Łącznie może ze sto pięćdziesiąt domów. Co bogatsi (albo bardziej wpływowi) grzali się w stojących jeszcze domach, gdzie mogli schronić się przez wiatrem, deszczem i śniegiem. W koksownikach palił się ogień, przy którym grzały się obdarte dzieci i starsi ludzie.
Wszyscy na pozycjach. Snajperzy, wasz ruch.
Po serii głośnych wystrzałów można było obserwować narastającą w mieście panikę. Strzelcy celowali w uzbrojonych ludzi, prawdopodobnie jakichś strażników, którzy padali na ziemię z głuchym łoskotem. Matki, nawołując po polsku swoje pociechy, z przerażeniem chowały się w domostwach, mężczyźni wychodzili na środek placu z bronią, obserwując otoczenie.
Uwaga, Akcja!
Serce zaczęło mi dudnić, gdy usłyszawszy hasło szybko podnieśliśmy się z ziemi, w biegu sprawdzając magazynki i odbezpieczając bronie. Nie czułam się najlepiej. Właściwie, bieżąca sytuacja sprawiła, że poczułam narastającą chęć zwymiotowania.
            Gdy wyłoniliśmy się zza linii drzew, prawe skrzydło już atakowało. Strzały zagłuszały odgłosy agonii i wrzaski dzikich. Kadeci wyważali drzwi domostw i strzelali do ukrywających się w środku ludzi, mając za nic ich wrzaski i błagania. Nie mogąc się ruszyć, ukryłam się za jednym z ostałych murów i z odczuciem wściekłości pomieszanej ze smutkiem i chęcią zemsty zaczęłam się mimowolnie hiperwentylować, jakbym nagle nie umiała złapać tchu.
Chwilę potem rzeczywiście nie umiałam zaczerpnąć tchu, kiedy poczułam silną rękę zaciskającą mi się na gardle. Napastnik obrócił mnie tyłem do siebie, bym nie mogła zobaczyć jego twarzy, chociaż wiedziałam, że był to Evan. Tylko on miał powód, żeby mnie zabić.  Do oczu zaczęły mi się cisnąć łzy, a z gardła wydobywało się żałosne charkotanie. Biłam w przedramię ostatkami sił, czując że pomału je tracę. Wzrok również zaczął mi się zawężać. A więc to tak się umiera, pomyślałam, słysząc jedynie pulsowanie swojej krwi. I uderzenie. To mnie coś walnęło? Czy otępiały mi nerwy? Po ułamku sekundy nacisk zelżał, a ja swobodnie osunęłam się na ziemię chwytając łapczywie brakujące mi powietrze. Kolejne silne ręce postawiły mnie do pionu i pociągnęły w stronę drzew.
- Chodź, Giulia, idziemy! Osłaniaj mnie, Bianca! – Głos Luki przywołał mnie na ziemię. Był opanowany jak mało kto. Huk wystrzałów roznosił się przez wiele metrów. Słyszalny był między drzewami. Dopiero po chwili dobiegł nas zupełnie inny dźwięk. Gwizd, pomieszany z rykiem i jakby skowytem.
- Co to było? – Bianca z przerażeniem mierzyła pistoletem raz w jedną, raz w drugą stronę. Spojrzałam na nich poważnie.
- Nie widzieliście ani jednego z nich? – W odpowiedzi chłopak pokręcił głową. – Spadamy stąd. Jeśli znowu przylezą takie bydlaki jak ostatnio, to nie chcę tu być. – Było gorzej, Pędziło ich około trzydziestu. Każdy leciał w tłum ludzi, zawodząc i kłapiąc zębami między dźwiękiem wystrzelonych pocisków. Były mniej paskudne, niż ten spotkany niedawno, ale wciąż odrzucające. Szybkie i nadgnite. Czerwone plamy migały w oczach, gdy z biegu rzucały się na ludzi.
- Matko! Co to ma, kurwa, być? – Bianca była przerażona
- Promiennicy
Odwrót! ODWRÓT!!!
Głos w krótkofalówce był zdesperowany i równie przerażony. Agresywne okazy wynaturzenia nie dawały się tak łatwo pokonać. Za wszelką cenę chciały zostawić na ofiarze swoje piętno w postaci krwawego ugryzienia. W życiu nie widziałam, żeby którykolwiek z żołnierzy był taki przerażony. Tak samo mieszkańcy wioski. W naszą stronę biegła trójka z nich, z furią w oczach, krwią na brodzie i czarno-żółtych zębach. Odbezpieczyłam Dynamika i wystrzeliłam elektryzujące się kule w jednego z nich, kobiety o znacznie przerzedzonych włosach, tak, że część jej czaszki pozostała łysa. Była brudna nie tylko ze krwi, ale jeszcze z błota i zaschniętego kurzu. Wyglądała jak furiatka, z palcami rozcapierzonymi jak u atakującego kota i kłapała zębami jak wściekły pies. Zniszczone ubrania wisiały na niej w strzępach, ukazując zsiniałe i widocznie zgniłe sutki.
            Gdy dosięgła ją któraś już z kolei kula, padła w drgawkach i konwulsjach na ziemię, jakby nagle dostała ataku epileptycznego.  Inne nie spojrzały nawet na martwą towarzyszkę, tylko nadal z zacięciem na nas pędziły. Luca zmieniał właśnie magazynek w karabinie, gdy jeden z nich, chłopak wyglądający jakby był w naszym wieku, znalazł się kilka kroków od niego. Nie wiedząc co począć, chłopak rzucił się na niego z ciężką kolbą, ogłuszając przeciwnika na krótką chwilę, by móc powalić go na ziemię i butem rozgnieść jego głowę, która zamiast stanowić opór, zapadła się pod naciskiem ciężkiej podeszwy z obrzydliwym mlaśnięciem. Ostatni z promienników zatrzymał się, zachowując dystans między nami. Wrzeszczał przeraźliwie, ale za nic nie chciał podejść bliżej. Pozbyła się go Bianca, wpakowując w niego tyle ołowiu, ile tylko mogła.
- Niedobrze mi – mruknęła, gdy ostatni napastnik padł. But Luki cuchnął zgniłym mięsem. Chłopak rozejrzał się wokół, poprawiając maskę na twarzy. Kadeci rzucali się do ucieczki, mijając nas, wpatrujących się w podziurawione ciała i jedno ze zmiażdżoną czaszką. Instynkt przetrwania podpowiedział nam jednak, by również zabrać się z tego parszywego miejsca i znaleźć się w bezpiecznym obozie.
            Nawet przy ostatnim biegu nie czułam takiej adrenaliny jak tego dnia. Nie byłam w stanie się zatrzymać, ani nawet obejrzeć, chociaż słyszałam, że stwory pędzą za nami. Wydłużałam krok jak tylko mogłam, patrzyłam pod nogi nie chcąc się potknąć i zwinnie wymijałam drzewa. Broń ciążyła mi w kaburze przy pasku, plecak tym bardziej, a szkła maski gazowej parowały od przyspieszonego oddechu. Obejrzałam się na chwilę za siebie, by być świadkiem sceny śmierci jednego z kadetów, którego gardło zostało rozszarpane przez jednego z potworów. Biedak wydał z siebie charkot i wraz z promiennikiem upadł na ziemię.
            Kiedy w końcu udało nam się dobiec na miejsce, większość była już na miejscu, zipiąc po nieustannym biegu, próbie przechytrzenia potworów i wypełnienia rozkazów Muller. Była godzina dziesiąta trzydzieści sześć. Zaraz po tym, jak wbiegliśmy do środka, zamknięto bramę. Na wypadek, gdyby któryś z potworów zawędrował tutaj i postanowił rzucać się na nas na naszym własnym terenie. Płot z siatki maskującej i drutu kolczastego został podłączony do prądu i zdążył usmażyć nadgorliwych promienników niczym lampa owadobójcza. Z ulgą ściągnęłam z głowy hełm i maskę gazową, rozpuszczając przy tym włosy. Ciemne kosmyki zgrabnie ułożyły się na moich ramionach. Przeczesałam je palcami, masując skórę głowy. Przez cały poranek były ściągnięta przez ciasnego francuza, którego zrobiłam przed wyjściem na misję. Spojrzałam na wystrzępione rozdwojone końcówki. Moje włosy zdecydowanie potrzebowały fryzjera.
- Jednak żyjesz? – Usłyszałam za sobą głos Evana. Brzmiał spokojnie, chociaż wciąż oddychał ciężko. Odwróciłam się twarzą do niego. Głowę zadzierał lekko w górę, patrząc na mnie z powagą i poniekąd z wyższością. Zielone oczy chłopaka przypominały oszronioną trawę. Były nieprzeniknione i chłodne.
- Szkoda, co? – prychnęłam możliwie jak najbardziej zadziornym tonem, krzyżując ręce na piersi. Staliśmy dość blisko siebie. Twarzą sięgałam jego piersi, która powoli unosiła się i opadała.
- Miałem cię pilnować, idiotko. Zniknęłaś gdzieś nagle, myślałem, że cię złapali – warknął gestykulując zamaszyście.
- Tak? Zniknęłam? To już zapomniałeś o tym, jak próbowałeś mnie  u d u s i ć? – spytałam zniżając głos do szeptu. Evan zmarszczył krzaczaste brwi. Prychnął
- Oskarżasz mnie o próbę zabicia ciebie? Chyba żartujesz. Nie wiem czy pamiętasz, ale póki co nadal stoimy po tej samej stronie barykady. – Póki co? Czyli co ma się zmienić, Evanie?, zapytałam go w myślach.
- Dziwne, ale jakoś nie wierzę w twoją niewinność. Ze wszystkich ludzi tylko ty chciałeś mnie zabić. – Z jego gardła wydobył się śmiech irytacji. Wyglądał, jakby nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał.
- Nie wiem, czy pamiętasz, ale byliśmy w miejscu, gdzie w obronie własnej mógł cię zabić każdy. Nawet nie w obronie własnej, ale po prostu, żeby pozbyć się zagrożenia. – Miał dziwny wyraz twarzy. Grymas wściekłości w zaskakujący sposób łączył się z pogardą. Mina ta w żaden sposób nie pasował do niego. Do osoby wyluzowanej, na którą nic, żadne słowa, czy czyny nie działają. Poczułam się, jakbym rozmawiała z całkiem obcą mi osobą.
            Po chwili do sierżant Hallo podszedł Albert, jeden z chłopaków z mojej grupy. Trzymał się mocno za szyję, gdzie krew przesiąkała mu między palcami, brudząc włosy w odcieniu brudnego blondu.
- Ugryzły mnie… kiedy uciekałem… nie miałem… szans… żadnych… pomocy… nie wiem… umieram – wydukał błagalnym tonem, licząc na litość ze strony sierżantki. Dziwny grymas oszpecił jej twarz.
- Podejdźcie tu wszyscy. – Zbliżyliśmy się do kobiety, która cierpliwie czekała na zgromadzenie się jak największej ilości osób. Następnie na oczach wszystkich, ku zaskoczeniu Alberta, wyciągnęła z jego kabury pistolet, szybko go przeładowała i odbezpieczyła, by potem bez zastanowienia strzelić mu sam środek czoła. Wzdrygnęłam się na huk wystrzału. Kobieta z obrzydzeniem wytarła krople krwi z czoła i policzka, a martwe ciało uderzyło z impetem o ziemię. – Teraz już wiecie jak radzić sobie z zakażonymi towarzyszami. Rozejść się.
Przez chwilę wpatrywałam się tępo w zwłoki leżące na placu apelowym. Stróżka krwi płynęła w stronę masztu, a zastrzelony chłopak wciąż miał w oczach zaskoczenie.
- Teraz już wiesz, po której chcesz być stronie? – Evan szepnął mi to do ucha. Nie odpowiedziałam. Byłam zbyt zszokowana, by okazać jakąkolwiek reakcję. Jednak wiedziałam już dokładnie kto jest moim wrogiem, a kto przyjacielem.

~*~

Zarówno z okazji swoich urodzin, ale także i świąt i w ramach rekompensaty za dłuuugą nieobecność, postanowiłam podesłać Wam nie jeden, a dwa rozdziały! Mam nadzieję, że podobają się Wam i że ktokolwiek jeszcze tutaj jest, hahaha :D

Rozdział dwunasty

       - Stój! Nie ruszaj się. – Jacob niespodziewanie syknął i szarpnął mnie za ramię, przytwierdzając jednocześnie do na wpół zniszczonej przez czas ściany. Popatrzyłam na niego zdziwionym wzrokiem, jednak on nie kwapił się, żeby odpowiedzieć. Wymieniał spojrzenia z Evanem, który lekko wychylał się, patrząc, co zaalarmowało jego przyjaciela.
- O kurwa, stary, Zarażony – szepnął i schował się tuż obok nas. Jego przyjaciel prychnął cicho, utwierdzając Evana w przekonaniu, że zachował się właśnie jak Kapitan Oczywistość. – Czwarte stadium – dodał, wychylając się ponownie. Nie rozumiałam, co to znaczy te "czwarte stadium", ale byłam niemalże pewna, że nie wróży to nic dobrego.
- Pokażcie mi tę maszkarę. – Chciałam dowiedzieć się w końcu z czym mamy walczyć, bo do tej pory nikt nie raczył mi tego wyjaśnić, co mnie niezwykle już irytowało. Chłopcy przepuścili mnie, a ja zerknęłam w stronę domniemanego potwora. Stał tyłem. Był wzrostu dorosłego człowieka, może odrobinę wyższy. Na całej długości szerokich ramion skórę miał pokrytą dziwnymi krostami w odcieniu brudnej zieleni, z czerwonym środkiem, jakby nabrzmiałym krwią i ropą, który w każdym możliwym momencie może wybuchnąć. Brudne plecy były po prostu ogromne i niezwykle umięśnione, a malutka głowa nie pasowała do jego cielska i przypominała zgniłe jajo. I dokładnie tak samo śmierdziała. Jęknęłam, gdy poczułam odruch wymiotny, ciesząc się jednocześnie z tego, że mam na sobie maskę gazową. Mutant musiał mnie usłyszeć, bo odwrócił się z warknięciem przywodzącym na myśl tygrysa, lub lwa. Był szybki i niezwykle czujny. Chłopaki odsunęli mnie od miejsca z widokiem na monstrum i z przerażeniem spojrzeli po sobie. Evan złapał swój karabin i na migi przekazał nam, byśmy odbezpieczyli swoje bronie. Potem pokazał nam kiedy ruszać do ucieczki.
            Rzuciliśmy się przed siebie, niczym spłoszone stado gazel, podczas pościgu drapieżnika na sawannie. Adrenalina uderzyła mi do głowy do tego stopnia, że nie zwracając na nic, biegłam przed siebie na oślep, pokonując małe przeszkody, omijając większe i zupełnie się nie męcząc. Nie patrzyłam nawet w stronę chłopaków, tym bardziej, że za sobą słyszałam potężny ryk bestii, który jakby był coraz to bliższy. Wyciągnęłam Dynamika w jego stronę i za pomocą Wielkiego Bum strzeliłam w korpus zmutowanego człowieka. Pocisk świsnął i uderzył go w klatkę piersiową, a z jego gardła wydobył się zdławiony głos połączony ze skowytem kopanego psa. Nie zatrzymał się jednak. Dalej gnał przed siebie, ścigając nas, jeszcze bardziej rozwścieczony, niż przedtem. Z lewej strony zasypał go grad strzałów, który spowolnił bestię do tego stopnia, żebym mogła zatrzymać się na najbliższą osłoną i odetchnąć chwilę. Popatrzyłam na niego od frontu. Miał najbrzydszą twarz świata. Na prawej części pojawiła się ogromna buła, szara narośl, która przysłoniła jego oko i zdeformowała usta. Na drugiej stronie twarzy również wyrosły zielono-czerwone krosty, które przy kolejnych strzałach wybuchały, ulatując ze świszczącym gazem, aby w ich miejscu tworzyć czarne wyrwy, sięgające aż do mięśni objętych jakby martwicą. Konając wydobył jeszcze z siebie samotny ryk i padł twarzą na ziemię. Jego głowę pokrywała szczecina, przypominająca włosy na ciele świni. Był naprawdę obleśny. Cieszyłam się, że maska oprócz radioaktywnych promieni pochłaniała także przykry zapach, bo mogłam być pewna, że czując odór mutanta porzygałabym się niemal natychmiast.
            Chłopcy przytruchtali do mnie chwilę później. Sapali po męczącym biegu.
- Nic ci nie jest, Cardona? – spytał Evan, sprawdzając nogą obutą w ciężkie buty wojskowe, czy mutant przypadkiem się nie rusza. Pokręciłam głową i westchnęłam głęboko. W tamtym momencie nawet te wkurzające przezwisko nie zrobiło na mnie większego wrażenia. – Ten to był prawdziwy oblech, co, Jacobie? – Jego przyjaciel zarechotał, przyglądając się martwemu cielsku.
- Jest taki paskudny, że aż bym wziął sobie jego głowę jako trofeum. Myślisz, że będzie to zabójstwo półrocza? – zapytał Evana, który zabezpieczał ponownie broń. Zaśmiał się pod nosem, kucając przy potworze. Wyglądał tak, jakby chciał złapać go za policzek i poruszać nim, jak nielubiana ciotka, która dawno nie widziała swoich siostrzeńców.
- Zdecydowanie będzie to nawet zabójstwo roku. Szkoda, że nie wziąłem aparatu, to bym mu zrobił zdjęcie. – Nie wytrzymałam. Zaczęła mnie już irytować ich igraszka z trupem mutanta.
- Serio, bawi was to? Przecież to jest obleśne,  to, co wy robicie! – wybuchłam wyrzucając ręce w górę. Oni zaś spojrzeli po sobie i zaśmiali się. Nie rozumiałam ich zabawy. Zachowywali się tak, jakby wcale przed pięcioma minutami nie uciekali przed rozjuszonym olbrzymem, który pstryknięciem palca mógł złamać nam kręgosłupy.
- Oj, Cardonko. – Jacob spojrzał na mnie z politowaniem. W jego głosie brzmiała fałszywa troska. Wiedziałam, że ze mnie żartuje. – Potraktuj to jako sport. Trochę jak strzelanie z wiatrówki, trochę jak bieg z przeszkodami, trochę jak zabawa w chowanego. Jeśli nie jesteś w stanie wytrzymać psychicznie w ciągłym stresie i powadze, wrzuć na luz. Serio. Musisz się jeszcze wiele nauczyć o naszym świecie
- A gdyby… to coś zabiło któregoś z nas? – Opowiedział mi wzruszeniem ramion. Nie spodziewałam się takiej reakcji.
- No cóż, wypadek przy pracy
- Selekcja naturalna – dodał od siebie Evan, śmiejąc się przy tym. Nie sądziłam, że rekruci są do tego stopnia przyzwyczajeni do tego, że mogą zginąć, że aż zaprzyjaźnili się ze śmiercią i na każdym kroku się z nią drażnią.
            Droga powrotna minęła spokojnie. Jeśli można oczywiście wędrówkę po opuszczonej betonowej dżungli, gdzie pod nogami plątały się stare i zniszczone przedmioty codziennego użytku, gruz i metal ze zdewastowanej konstrukcji budynków nazwać spokojną. Wracaliśmy jednak czujni, co chwilę nasłuchując, czy nic za nami nie przylezie do obozu, skazując nas tym samym na spore problemy. Naprawdę spore. Żadne z nas nie było w stanie nawet domyślić się, jakie konsekwencje by to ze sobą niosło. Wiedzieliśmy jedynie, że Muller nie przymknęłaby na to oka.
Niedługo potem dotarliśmy do podobozu. Przywitał nas gwar i czujne spojrzenia wartowników, którzy stojąc przy bramie dzierżyli w dłoniach karabiny. Wśród nich wypatrzyłam Daniela Surykatkę, którego twarz wyrażała furię. Furię i chęć zniszczenia. Chudą buzię chłopaka, od brody, aż po czubki uszu pokrywał szkarłat, a oczy wyglądały, jakby mogły ciskać piorunami. Prosto we mnie. Pomachałam do niego nieśmiało, a on odwrócił głowę ze złością, nie mogąc na mnie patrzeć. W sumie mu się nie dziwiłam, skoro przez tego durnia, Evana nie mogłam podejmować samodzielnie decyzji, narażając tym samym ludzi z mojego otoczenia na wartowanie. Zameldowaliśmy się u Jensena, by móc korzystać z zasłużonej wolności. Szybkim krokiem zmierzałam w stronę swojego namiotu, chcąc zrzucić z siebie ubrania i rozłożyć się na łóżku. Drogę jednak zastawił mi Evan, wyciągając przed siebie rękę. Usta wygiął w łuk, czekając na moją reakcję.
- Nie tak prędko, Cardona. Najpierw oddasz mi swoje rzeczy. – Prychnęłam i niemalże zaśmiałam mu się w twarz.
- Bardzo zabawne, Evan. Zejdź mi z drogi. – Przeszłam obok niego, szturchając go jednocześnie ramieniem. Chłopak w trybie błyskawicznym przecisnął się obok mnie i ponownie nie dał mi jak przejść. Westchnęłam, coraz bardziej poirytowana wyciągniętą po moje,  m o j e  rzeczy ręką. – Tę rękę to se wsadź w dupę. Nic ode mnie nie dostaniesz, idź męczyć kogoś innego. – Próbowałam go wyminąć, odbijając krok w prawo, który Evan powtórzył, z jeszcze szerszym uśmiechem. Widać było, że jest z siebie cholernie zadowolony.
- Oddasz go po dobroci, albo użyję siły, a tego chciałbym uniknąć – rzekł spokojnie. Był z siebie dumny i uważał, że nie będę się już więcej sprzeciwiać. Jakże się mylił. Na moich ustach pojawił się dziwny grymas, mający przypominać o moim poirytowaniu. Napięłam wszystkie możliwe mięśnie i zacisnęłam dłonie na swoich rzeczach.
- Goń się, serio, goń się, Evan. – Ciekawiło mnie, czy się tego spodziewał. Tego, że nie miałam najmniejszego zamiaru odpuścić. Byłam znacznie waleczniejsza, niż zawsze zakładał i nie lubiłam się poddawać. Choćby nie wiem co. Całe życie kłótni z młodszym bratem przygotowały mnie do walki o swoje racje, tym bardziej, że Marcello był tak samo uparty jak ja.
            Twarz bruneta stężała. Zielone oczy stały się jakby zamyślone, jakby chłopak zastanawiał się, co powinien zrobić. Wyciągnięta ręka powędrowała na dół i spoczęła w kieszeni spodni, a chwilę później w jej ślad poszła druga. Czyżby dał sobie spokój? Odpowiedź na moje nieme pytanie przyszła chwilę potem, gdy usta chłopaka wykrzywiły się w złośliwym uśmiechu, a dłonie niespodziewanie wystrzeliły z kieszeni, lądując na moich biodrach. Chłopak niemal w biegu przerzucił mnie sobie przez ramię, nie zważając na krzyki i protesty, żeby mnie odstawił na ziemię. Nawet fakt, że biłam go pięściami po lędźwiach i kopałam ciężkimi butami w brzuch i nogi nie sprawił, że zwolnił kroku. Ba, wręcz przyśpieszał.
- A teraz, Giulio, pokażesz mi gdzie mieszkasz, oddasz grzecznie swoje rzeczy i uspokoisz się – wysapał, a ja zastanowiłam się. Zaraz, Giulio? To był chyba pierwszy raz, kiedy Evan użył mojego imienia, co zdezorientowało mnie do tego stopnia, że przestałam na moment wierzgać wszystkimi kończynami.
- Odstaw mnie, kurwa, na ziemię – warknęłam i poczułam, jak chłopak zaczyna pode mną się trząść. Śmiał się ze mnie. Mogłam się założyć, że wyglądałam komicznie, zwisając bezwładnie z jego ramienia. Czerwona, z krwi, która dopłynęła mi do twarzy.
- Tutaj?
- Tak, tutaj – odpowiedziałam niemal błagalnie. W tej pozycji niezwykle ciężko było cokolwiek mówić. Evan ponownie się zaśmiał, a jego zacisk na mojej talii nieco zelżał.
- Jesteś tego pewna, Cardona?
- Jestem tego pewna, jak niczego do tej pory. – Poczułam jak wzrusza pode mną ramionami, a zaraz potem zaczęłam się zsuwać na ziemię głową w dół.
- No dobrze, skoro tak mówisz, to odstawię cię na ziemię. – Zaczęłam protestować, ale on pozwolił mi swobodnie spadać, nie przejmując się tym, że mogłam sobie skręcić kark. – Uważaj tam na głowę, bo możesz nabić sobie guza. – Znowu zaczęłam wierzgać, kurczowo łapiąc się tyłu czarnej koszulki z logiem naszej Akademii.
- Co ty robisz? Nie, nie, nie! Trzymaj mnie! – Znowu się zaśmiał, słysząc mój błagalny ton. Poprawił mnie sobie na ramieniu i ponownie ruszył przed siebie. Szliśmy po wydeptanej suchej trawie placu apelowego, zmierzając tym samym do namiotu, w którym mieszkałam. Obserwowałam obozowisko do góry nogami, patrząc jak kadeci chodzą po ziemi, która w tamtym momencie była niebem, nie przejmując się, że pod nimi jest błękitne niebo, w które mogli wpaść jak w dziurę. Przestałam walczyć o przetrwanie i pozwoliłam siebie nieść.
            Po chwili wylądowałam na plecach na swojej pryczy. Zaraz potem Evan dopadł mój plecak podręczny i nim zdążyłam zaprotestować, uciekł z nim do siebie. Zdawałam sobie sprawę, że nie odzyskam go tak szybko, jak bym chciała, bo prawdopodobnie nie oddałby mi pakunku do następnego wyjścia w teren. Zbliżała się pora obiadu. Zastępy powoli zmierzały w kierunku łaźni polowej, by umyć ręce i twarz po męczących i brudnych godzinach poza obozowiskiem, by odświeżyć się i poczuć lepiej przed posiłkiem. Niestety, zarówno w Rieth jak i tu, w obozie, jedzenie było dokładnie takiej samej jakości – dawało odpowiednią ilość elektrolitów i kalorii, jednak nie miało kompletnie żadnego smaku, ani tym bardziej zapachu. Z niecierpliwością czekałam na przepustkę, by przypomnieć sobie cud domowych posiłków. By przypomnieć sobie nienachalną słodycz truskawek, soczystą kwaskowatość pomarańczy, dziwne wrażenie odrętwienia podniebienia, które wywoływało kiwi no i smak prawdziwego, doprawionego bazylią, suszonymi pomidorami i pesto mięsem z kurczaka. Myśląc o tych wszystkich przysmakach, poczułam jak ślina dopływa mi do ust, niczym fala podczas przypływu. 
            Splotłam dłonie za głową i oparłam się o nie, wciąż leżąc. Czułam się zmęczona wszystkim, co działo się od ostatnich kilku miesięcy. Dziwiło mnie, że Ci z Góry i wojsko  mydlili nam oczy kłamstwami i chcieli się brutalnie pozbyć niewinnych ludzi, utrzymując, że są zarażeni niebezpiecznymi chorobami. Najgorsze jednak w tym wszystkim było to, że omamieni słowami Muller, my, niczego nieświadomi kadeci, mieliśmy stać się bronią. Bronią na ludzi. Brzydziłam się tym, że rozkazano nam przelewać krew. Krew, która do końca życia miała broczyć nasze ręce i zostawiać na nich piętno. Już wcześniej postanowiłam, że nikogo nie zabiję. W tamtej chwili, gdy przypomniałam sobie widok zdziczałych dzieci, których oczy wyrażały nieufność, stałam się tego jeszcze pewniejsza. Wiedziałam, że mój plan będzie trudny, możliwe, że wręcz niewykonalny, ale chyba oszalałabym, gdybym miała zabić człowieka. Nieważne, czy winnego, czy nie. Nie jestem mordercą, pomyślałam i podniosłam się z posłania. Rozplątałam ciasnego francuza i pozwoliłam zmęczonej skórze głowy choć na chwilę się rozluźnić, przeczesując tymczasem ciemne pasma palcami. Przyjrzałam im się przez chwilę. Właściwie, to nie były wcale takie ciemne. Pojedyncze włosy odbijały się rudością, inne jarzyły złotawym odcieniem. Nigdy jakoś nie byłam nimi na tyle zainteresowana, żeby patrzeć na każdy włos osobno. Razem tworzyły ciemną kaskadę sięgającą ramion i tyle mi wystarczyło.
            Do namiotu wparowała Bianca. Szeroki uśmiech rozświetlał jej twarz, a oczy błyszczały jej z podniecenia. Z blond warkocza wypadło jej kilka kosmyków, a policzki odznaczały czerwonością rumieńca, który na nich wykwitł. Dziewczyna wydawała się niezwykle podniecona, gdy siadała obok mnie na łóżku, wystukując ciężkimi buciorami rytm w ziemi. Uniosłam brwi, czekając aż zacznie mówić. Ta nachyliła się nad moim uchem i nim przemówiła, zaśmiała się krótko.
- Pocałowaliśmy się – rzuciła cicho, a ja, nie myśląc co właściwie robię, pisnęłam na cały namiot, przepełniając go radością spowodowaną zauroczeniem przyjaciółki. Ta uciszyła mnie jak najprędzej. Dziewczyny z mojego zastępu spojrzały w naszą stronę, jakby nie wierząc, że w takim miejscu jak to, możliwe jest okazywanie radości.
- Dove? Quando? Come?* – Nasza rozmowa zamieniła się w konspiracyjny szept w ojczystym dialekcie. Bianca opowiedziała, jak kręcąc się po suchych lasach napotkali dość świeże ślady ogniska. Potem usłyszeli za sobą kroki, dlatego niewiele myśląc rzucili się do ucieczki i ukryli w jakimś zarośniętym rowie. Tam odczekali chwilę. Luca leżał na niej, chcąc zasłonić ją swoim ciałem. Gdy wszystko się uspokoiło, zszedł z niej i niewiele myśląc pocałował ją, pozostawiając w odrętwieniu i szoku.
- Mamma mia! – Bianca uśmiechnęła się promiennie na mój okrzyk radości. Chwilę potem przyjrzała mi się dokładnie, marszcząc przy tym brwi.
- A Ty, Giulio aka Anniko? Z kim ty w końcu poszłaś? – Prawie zapomniałam, że tak mam naprawdę na imię. I było mi z tym całkiem dobrze. Westchnęłam, czując nagłą złość.
- To chyba była najgłupsza sytuacja do tej pory – mruknęłam siadając po turecku. Bianca uniosła jedną brew do góry. Nie była już tak idealnie wyskubana jak przy transporcie do Rieth. W końcu w Akademii nie było zbyt wiele czasu na pielęgnację ciała większą, niż niezbędne minimum. A nawet, jeśli którakolwiek z dziewcząt znalazłaby czas, by się upiększyć, to zapewne nie miałaby na to ani siły ani większej ochoty. – Bo patrz, najpierw poszłam do Daniela, tego z naszej grupy no i go zapytałam, czy niemiałby ochoty iść ze mną, w końcu siedział w tym swoim namiocie jak król świata, zamiast dogadywać się z kimś, czy mógłby się z nim zabrać, czy tam przygotowywać się do drogi. No i co. Podchodzę, pytam go, a ten z łaską się zgodził, to poczułam się od razu lepiej. Zresztą nie dziwota, bo lepiej iść w ten niebezpieczny świat z kimś równie nieobeznanym co ty, niż sam jak palec. – Bianca pokiwała głową, wsłuchując się w moją historię. Czekała na puentę, która miała niedługo nadejść. – No i jak się już chłopak zgodził, to postanowiłam podejść do tego ćwoka, Evana, który zabrał moje rzeczy i zażądać, żeby mi je zwrócił i to zaraz. A wiesz co on na to? – Z każdym kolejnym słowem czułam się coraz bardziej wściekła i zażenowana całą tą durną sytuacją, która zaszła przed wyjściem w teren. Dziewczyna chyba nie była świadoma tego, co on sobie wymyślił, żeby się ze mnie ponabijać.
- No, co ci powiedział?
- Powiedział mi, że dostanę swoje rzeczy, o ile zabiorę się z nim i z jego kumplem, bo Daniel to lebioda i jedynie narobi mi i sobie kłopotów. – Przerwał mi chichot koleżanki, którą najwyraźniej bawiła historia mojego nieszczęsnego losu. – Takie to zabawne?
- A żebyś wiedziała! – odparła, kładąc się na plecach w poprzek łóżka. – A co potem? – zapytała
- No i z nimi poszłam, bo co miałam niby zrobić? – westchnęłam. Ominęłam fragment, w którym uciekaliśmy przed rozjuszonym potworem i zaserwowałam opowieść, jak wkurzyło mnie to, że chłopak znowu zabrał moje rzeczy. Bianca przybrała dziwną minę. Wyglądała na zniesmaczoną.
- To czemu nie pójdziesz i mu tego nie ukradniesz? Przecież to twoje rzeczy, czemu miałby niby nimi dysponować? – Miała rację. Skoro chłopak nie chciał ich dać normalnie, mogłam sobie je sama zabrać. I to postanowiłam. Tuż przed ciszą nocną, gdy nad obozem zawisł mrok wieczora.
***
            Brudnokremowe burty namiotów przybrały ciemną barwę. Czerwonogranatowe chmury wisiały nisko na niebie, nadając wieczorowi przytłaczający klimat i jakby klaustrofobiczne wrażenie, które dziwnie komponowało się w ogromną, pustą przestrzenią wszędzie wokół. Latarnie rozświetlały jedynie przestrzeń wokół płotów, dzięki czemu wartownicy mogli swobodnie obserwować, czy ktoś niepowołany nie kręci się blisko podobozu. Cała reszta – magazyny, kadrówki, kuchnia polowa i namioty mieszkalne – skąpane były w ciemności. Dlatego też łatwiej było mi prześlizgnąć się do właściwego miejsca. Tego, gdzie mogłam zastać swoje rzeczy. Stąpałam ostrożnie. Podnosiłam nogi wysoko w górę, starając się nie potknąć o naciągi namiotów. Można było też zauważyć słabe światła latarek przebijające się przez materiał sufitu i szalejące między szumami wydawanymi przez grzebiących w plecakach kadetów oraz ich ściszonych rozmów.
- Uwaga obóz! Pięć minut do ogłoszenia ciszy nocnej! – Przywarłam do tylnej burty któregoś z namiotów, czując nagły atak paniki. Musiałam się koniecznie pospieszyć. Moje serce przyspieszyło swoje bicie. Jeszcze bardziej, gdy zbliżyłam się do odpowiedniego namiotu.
- Dobra, poszli jeszcze umyć zęby. Mamy jakieś dwie, może trzy minuty. Sprawdziłeś wszystko wokół? Nikt tu się nie kręci? – Usłyszałam przytłumiony głos Jacoba, po których nastąpiły kroki najpierw do jednego, a potem do drugiego krańca namiotu. W tamtym momencie cieszyłam się, że ukryłam się z boku materiałowego domu.
- Czysto. Możemy mówić. – Zaintrygowały mnie szepty, które ucinali, gdy tylko usłyszeli niepożądany dźwięk. Na kucaka podkradłam się pod tylne wejście, starając się nie narobić hałasu.
- Udało mi się zabrać trzy karabiny, choć wcale nie było to łatwe. Hallo w końcu skapnie się, że znika broń i żarcie. Mam jednak problem. I nie wiem jak go rozwiązać. Bo powiem ci szczerze, że mnie zaczyna to przerażać. – Jacob nie odpowiedział. Ja natomiast przysunęłam się bliżej, nie chcąc zgubić ani słowa. Co oni, kurde, kombinują?
- Jaki?
- Giulia widziała Batalliki w moim plecaku. – Poczułam jak serce w mojej piersi zaczyna galopować. Musiałam wstrzymać oddech, żeby nie pozwolić sobie na głośne westchnięcie. Towarzysz Evana milczał uparcie, choć ja tak bardzo chciałam wiedzieć, jakie konsekwencje będzie miało to, że za dużo widziałam.
- Jutro, czy pojutrze kolejna wyprawa. Dogadamy się z Hankiem, że zapisze nas na listę wybranej broni. Weźmiemy te karabiny i podrzucimy im. Obiecywaliśmy od pół roku, że dostaną nowe karabiny. W końcu przyszła na to pora.
- Co z dziewczyną? – Pauza
- Nikt jej nie uwierzy, gdy nie zobaczą broni. Pogadasz z nią i dasz znać, że ma trzymać język za zębami, bo zrobi się nieprzyjemnie. – Zmroziło mi krew w żyłach. Nie spodziewałam się, że ta gadka o przemycaniu papierosów i bimbru to nie żart. Nie spodziewałam się również dowiedzieć, że ci ludzie szykują się do rewolucji. Rozmowę chłopaków przerwało przyjście reszty zastępu Evana. Wtedy postanowiłam się wycofać do siebie.

* (Wł.) Gdzie? Kiedy? Jak?


~*~

Chciałabym przeprosić za dłuuuugą nieobecność. Jeśli śledzicie mnie na Wattpadzie, mogliście zauważyć, że rozdział pojawił się tam dawno temu. Tutaj jednak zapomniałam wrzucić [sic!]. Za co serdecznie jeszcze raz przepraszam!
Zdaję sobie sprawę z tego, jak bardzo długo mnie nie było, ale serio, psychologia jest bardzo absorbująca!
 Aktualnie jestem w trakcie kończenia rozdziału trzynastego i jeszcze w tym tygodniu (a może nawet i dzisiaj?) zamierzam go wrzucić!

14 czerwca 2016

Rozdział jedenasty

            Poważny, choć zimny i w pewnym sensie groźny wzrok kobiety przesunął się po twarzach wszystkich kadetów stojących w dwuszeregu. Następnie przejechała dłonią po ściętych na krótko włosach i przeszła się z jednego krańca szyku na drugi, dając nam czas na zrozumienie swoich słów i pojęcie, że stary porządek uległ zmianie.
- Poza eliminacją śmieci, będziemy zajmować się również waszą kondycją, umiejętnością strzelania i doskonalenia sztuki musztry. Dowiecie się także, mówię to teraz do waszych najmłodszych kolegów i koleżanek, co tak naprawdę kryje się na tych terenach i przed czym chronimy naszą ojczyznę. Poznacie coś, co będzie nawiedzać was w koszmarach i co zapragniecie zwalczyć, by świat stał się bezpieczniejszy. – Próbowała nami manipulować. Wyczułam to. Chciała odwrócić uwagę od tego, że usiłowała wymusić na nas masowe mordowanie bezbronnych ludzi, dlatego zaczęła mówić o zaszczytnej roli obrońców granic Brem. Było to dla mnie nieco śmieszne i absurdalne. – Będziecie wartować. Po cztery osoby na jedną zmianę. Jedna zmiana trwa dwie godziny. Zawsze i niezmiennie. Chyba że podpadniecie komuś z kadry, wtedy możecie stać i dwadzieścia dwie godziny. O reszcie zasad panujących na naszych poligonach dowiecie się od sierżant Hallo. – Cofnęła się o kilka kroków i stanęła z rękoma za plecami. Tymczasem z szeregu naszych instruktorów wyłoniła się niska kobieta. Sierżant Odetta Hallo miała drobną buzię z lekko wystającymi kośćmi policzkowymi oraz prostym nosem. Uśmiechała się rzadko, a jej wąskie błękitne oczy błądziły po tłumie wywołując strach w tym, na kim zawiśnie wzrok. Ciemne włosy spinała w ciasnego, mocnego kucyka z tyłu głowy. Zawsze miała na sobie bojówki w kolorze khaki i kurtkę moro z flagą Brem na lewym ramieniu i wypisanym nazwiskiem na lewej piersi. Wydawała się osobą, która w życiu prywatnym jest tym samym człowiekiem, co z chwilach, gdy kazała swojemu rocznikowi pompować za sekundowe spóźnienia i źle wypastowane buty. Typowa służbistka, typowa wojskowa. Patrząc na nią miało się wrażenie, że urodziła się jako sierżantka. Oczywiście z tym samym wyrazem twarzy.
- Zastępy będą sześcioosobowe. Tak jak każdy z was już wie, koedukacja jest surowo  z a b r o n i o n a. Chciałabym, żeby młodsi uczyli się od starszych kolegów i koleżanek, dlatego drużyny będą połączeniem różnych semestrów. Oprócz tego liczę także na zaangażowanie starych wyjadaczy. – Mówiąc to spojrzała się w stronę trzecio roczniaków – Waszym zadaniem będzie pomoc w przystosowaniu się do życia tutaj. I żadnych bójek. Nikt z nas nie będzie zbierał waszych zębów, jak któremuś zachce się bić. – Ton kobiety wyrażał głębokie znudzenie. Domyśliłam się, że to ona zawsze przekazuje kadetom zasady i ma tego po dziurki w nosie. W sumie się nie dziwiłam.
- Są trzy rodzaje alarmów. Alarm promienny, ma trzy sekwencje, każda po pół minuty. Ostrzegam, jest głośny. Bardzo głośny. – Tak samo jak Muller, Hallo zaczęła przechadzać się wzdłuż szyku, przyglądając się kadetom. Ja wodziłam za nią wzrokiem, starając się zapamiętać każde jej słowo. – Ogłaszamy go, gdy na horyzoncie pojawi się chmura promieniotwórcza. Jest skrajnie niebezpieczna, bo powoduje śmiercionośne zatrucia i zarażenie się promiennicą. Po usłyszeniu takiego alarmu, należy założyć maski gazowe i zgłosić się u swojego zastępowego. Potem czekać w namiocie do czasu odwołania. Kolejnym jest alarm o obcych. Modułowy. Ma jedną sekwencję. Trwa przez minutę. Po usłyszeniu go należy ustawić się w szyku pod zbrojownią i dostajecie od wartowników broń. Następny to alarm o chorych. Ma pięć krótkich sekwencji, następujących jedna po drugiej. W tej sytuacji należy ubrać maski gazowe i udać się pod namiot z bronią. – Nagle przystanęła przyglądając się nam. Mnie natomiast od stania w miejscu bolały mnie już nogi i plecy. Apele były decydowanie najgorszymi z możliwych momentów w ciągu dnia. Coś okropnego. – Oprócz tego, zapomniałam dodać, codziennie będą odbywać się apele, na których będziemy skrupulatnie sprawdzać wasze umundurowanie i czystość w namiotach. Nie radzę wam też podkładać pod guziki patyczki z ziemi*. Po pierwsze, i tak się zorientujemy, że są źle doszyte, a po drugie, jak się skaleczycie i zarazicie promiennicą, to nie wpychajcie się potem do szpitala polowego. Wtedy jest tylko jedno lekarstwo. Kulka w łeb i po problemie. Ode mnie to wszystko. – Hallo wyprostowała się, stając w pozycji zasadniczej. – Baczność! Skargi, prośby zażalenia wystąp! – Gdy nikt nie wyszedł przed szereg, kobieta odetchnęła z ulgą. – W tył, do rozkładania obozowiska, rozejść się!
            W dalszym ciągu nie wiedzieliśmy jak miała wyglądać sprawa z zastępami. Narzekanie na dziewczyny z zespołu było ostatnim, na co miałam w tamtym momencie ochotę. A już tym bardziej trafić na Sarę i jej styl bycia harpii. Miałam w końcu poważniejsze zmartwienia, jak na przykład to, że ktoś na siłę starał się zrobić z kadetów Rieth morderców. Wzięłam głęboki oddech. Musiałam przestać o tym myśleć.
Do rozłożenia jednego namiotu potrzeba było około pięciu ludzi, a czasem nawet więcej. Sześcioosobowe NS-y miały ciężki stelaż i równie ciężki materiał, którym go przykrywano. Z każdym pojawiały się te same problemy – rurki podtrzymujące go od środka chwiały się na każdą stronę, przeciążały osoby, które podejmowały się stawiania ich do pionu, a także waliły całą konstrukcję na ziemię, powodując ogólną wściekłość i frustrację. Za każdym kolejnym razem stawiający namioty ludzie orientowali się, że są w stanie wymyśleć coraz bardziej wyrafinowane i nietuzinkowe przekleństwa, o jakie nigdy by siebie nie podejrzewali. Ja sama tak robiłam i zdawałam sobie sprawę, że przestaję poznawać siebie samą.  
Rozkładanie obozu zajęło nam znacznie dłużej, niż sądziłam. W ciągu jednego dnia udało się rozbić wszystkie namioty i stworzyć płot z kilku rzędów drutu kolczastego i ciężkiej siatki maskującej. Skończyliśmy przed dziewiętnastą, tuż przed kolacją. Masa pracy sprawiła, że bolały mnie dosłownie wszystkie mięśnie, kości i stawy, a nawet włosy. Szczególnie nieprzyjemne okazało się zarzucanie i przeplatanie siatki pokrytej brunatnozielonym i brązowym materiałem mającym dać złudzenie roślinności przez zwoje ostrego drutu. Zadanie te wymagało od nas szczególnej ostrożności i uwagi. Cieszyłam się, że Rieth nie poskąpiło grubych rękawic, chcąc zapewnić swoim kadetom względne bezpieczeństwo i higienę. Jeszcze tego by brakowało, by ktoś przypadkiem skaleczył się na zanieczyszczonym terenie. Znając Muller, kobieta nie miałaby skrupułów, by wsadzić nieszczęśnikowi kulkę w łeb. I to wszystko przez głupią nieuwagę. Przez kolejne dni rozlokowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy do namiotu kwatermistrza, namiotu-zbrojowni, kuchni polowej i jadalni. Przygotowaliśmy także ustępy i prysznice, które znajdowały się w wojskowej ciężarówce. Woda do obozu miała być dostarczana z ogromnej cysterny, która co dwa dni przywoziła z Brem nowy zapas. W przypadkach awaryjnym miał nam pomóc filtr do oczyszczania cieczy z dzikiego terenu.
Z dnia na dzień obozowisko działało coraz sprawniej. Wprawdzie mój semestr wciąż nie był zobowiązany do stania na warcie, jednak mimo to wciąż mieliśmy ręce pełne roboty. Chociażby przy pomocy w kuchni czy sprzątaniu obozowiska. Oprócz pilnowania porządku i czystości na terenie namiotowym, codziennie odbywały się zajęcia przygotowujące do wyruszenia w teren. Tyczyło się to oczywiście strzelania, odwagi, musztry i sprawności. No i garść faktów czysto teoretycznych, jak na przykład przy ilu siwertach** należy uciekać gdzie pieprz rośnie, a przy ilu pędzić prosto do obozowej piguły.
- Idziemy na odszczurzanie – rzuciła Jana. Jej głos nie wyjawiał żadnych uczuć. Jana to rok starsza ode mnie kadetka. Jako jedyna z drugiego rocznika została przydzielona do naszego zastępu, nad czym ubolewała, a przez fakt, że była z nas wszystkich najstarsza i najbardziej doświadczona, postanowiłyśmy uczynić naszą zastępową. Była miła, pomagała nam bez ciągłego przewracania oczami, z jakim mogłybyśmy się spotkać w innych zastępach. Na samym początku poprosiła nas tylko o dwie rzeczy : o pomoc w utrzymywaniu porządku w namiocie i kryciu ją, gdy wymykała się z trzecioroczniakami na fajkę. Zaakceptowałyśmy się i po kilku dniach nawet polubiłyśmy.
Usłyszawszy jej słowa zerwałyśmy się z łóżek, nie mogąc wymówić słowa. Ona zaś nie starała się nas ani uspokajać, ani tym bardziej pocieszać. W końcu nie byłyśmy dziećmi i żadna z nas nie potrzebowała niańki. Żałowałam jednak, że nie ma koło mnie Bianki. Byłam pewna, że w tamtym momencie wymieniłybyśmy przerażone spojrzenia.
- Jak to? – odezwałam się w końcu. Jana zmarszczyła krzaczaste brwi i wcisnęła dłonie do kieszeni bojówek.
- Tak to, że mamy się podzielić w pary. I w tych parach będziemy szli przed siebie, poznawać teren i zabijać to, co nam wyjdzie naprzeciw, by potem na podstawie tego, co zobaczyliśmy zaznaczyć niebezpieczne punkty, które będziemy niszczyć już w znacznie większej grupie. – Grohn, dziewczyna mająca łóżko obok mnie, prychnęła. Była cyniczna i często działała na przekór wszystkim i wszystkiemu. Dlatego też, gdy Jensen na początku roku kazał jej ściąć rude dredy, ta postanowiła, że gdy tylko odrosną jej włosy, zaplecie sobie kolejne. Aktualnie miedziane kosmyki kręciły się jej za uszami. Nie znosiła swojego imienia i przedstawiała się samym nazwiskiem.
            - Widzę, że zaczynamy zabawę z grubej rury. – Była wściekła na głupie zarządzenia generał Muller. Starała się jednak to ukryć za maską ironii. Nic zresztą dziwnego. Kadra szkolna nigdy nie wyglądała na radosną i skorą do kompromisu. Nawet przy strajku kadetów. Westchnęłam. Jeśli miałam już znosić przerażenie i nienawiść Muller do wszystkiego co obce, chciałam to wytrzymać razem z Bianką. Dlatego też bez głębszego zastanowienia udałam się do dziewczyny. Bez słowa odrzuciłam burtę zasłaniającą wejście do namiotu i wparowałam do środka, skupiając tym samym na sobie wściekły wzrok dziewcząt z zastępu koleżanki. Ich zastępowa, Tina z trzeciego roku, widząc mnie przewróciła oczami. Nigdy nie zdarzało mi się tak gwałtownie włazić do cudzego domu, czy namiotu, za co skarciłam się w myślach. Zależało mi jednak, by jak najszybciej porozmawiać z Bianką. Dopiero po chwili rozejrzałam się po pomieszczeniu, nie zastawszy dziewczyny. Dezaprobata wypisana na twarzach dwóch z nich, półnagich, przebierających się oświeciła mnie, by bąknąć ciche przeprosiny.
- Nie ma Bianki? – Byłam zbita z tropu
- No jak widzisz – warknęła Sarah, która czasem bywała w tym namiocie. Przyjaźniła się z Tiną i spędzała z nią sporo czasu wolnego. Zacisnęłam szczęki. Coraz mniej mogłam zrozumieć jej nieskrywaną niechęć do mnie. Obiecałam sobie, że pewnego dnia w końcu nie wytrzymam i zapytam o co, do cholery jej chodzi.
- Aha. No to przepraszam raz jeszcze – bąknęłam i wyszłam na dwór szukać jej gdzieś indziej.
            Po chwili błądzenia po terenie obozowiska, zastałam ją siedzącą z Lucą w namiocie rekreacyjnym. Od dłuższego czasu miałam wrażenie, że stali się sobie dużo bliżsi, niż wcześniej. Potwierdzały to ich spojrzenia, gdy jedno odwracało wzrok i subtelne, zawstydzone i trochę nieporadne uśmiechy, gdy nikt nie patrzył. Rozpromieniłam się widząc ich. Uzupełniali się. Spokojna Bianka sprowadzała marzycielskiego i radosnego Lukę na ziemię. Ten zaś potrafił rozweselić dziewczynę i poprawić jej nastrój nawet w najgorsze dni.
- Szukałam cię – rzuciłam, gdy oboje odwrócili zaciekawione spojrzenia w moją stronę – i widzę, że ty w tym czasie romansowałaś sobie w najlepsze. – Poruszyłam energicznie brwiami. Nie byłam na nią zła. W żadnym wypadku. Na jej twarz jednak wpełzł jednak szkarłat, który starała się ukryć za zasłoną blond włosów. Luca zaśmiał się i dał dziewczynie kuksańca w bok.
- Widzisz? Mówiłem ci, żebyś mnie nie podrywała, bo wszyscy się zorientują
- Wal się, Luca – warknęła – my wcale nie romansujemy, tylko sobie rozmawialiśmy. – Zdradziło ją drżenie głosu. Machnęłam jednak lekceważąco ręką.
- Daj spokój, Bianca. Przecież nic do tego nie mam. A tak przy okazji, miałam się zapytać, czy będziemy razem w parze na tym całym odszczurzaniu, ale widzę, że jesteście tak pochłonięci sobą, że nie będę was od siebie odciągać. Idźcie na nie razem. – Uśmiechnęłam się w ich stronę. Oni zaś spojrzeli na siebie i zaraz potem na mnie. – A presto***, zakochańce – rzuciłam jeszcze i wyszłam z namiotu. No cóż, pomyślałam, z kimś innym będę musiała podzielić się swoimi lękami. Westchnęłam. Wiedziałam, że robiąc im przysługę udało mi się uszczęśliwić oboje. Bo mimo, że się nie chcieli do tego przyznać, to skrycie marzyli o tym, by móc spędzić ze sobą trochę więcej czasu sam na sam. Jednak przez to poczułam małą iskierkę uczucia… zdrady, a nawet i zazdrości. W końcu większość rzeczy w parach robiłam wraz z Bianką, a moje miejsce zajął Luca. Postanowiłam jednak o tym nie myśleć i w końcu się za kimś porozglądać. Obróciłam się powoli wokół własnej osi, starając się nie przeoczyć żadnego szczegółu, żadnej twarzy. No dalej, skarciłam się w duchu, to nie może być takie trudne.
- Przygotowanie do apelu, czas : dziesięć minut! Zaraz po nim wyruszacie! – zagrzmiał głos Jensena.
- Szlag! – jęknęłam. W desperacji przerzucałam oczami z jednej osoby na drugą. Każdy kadet biegiem udawał się do swoich namiotów, by wziąć najpotrzebniejsze rzeczy, czy przebrać się przed nadchodzącą misją. – Szlag, szlag, szlag, szlag! – klęłam, czując jak zaczynają drżeć mi ręce.  W końcu rzuciła mi się w oczy moja ostatnia deska ratunku. Siedziała po turecku na łóżku najbliżej wejścia do namiotu, marszcząc brwi i starając się skupić na czytanej lekturze książki. Te właśnie opanowanie przyciągnęło mnie, by zapytać, czy ma kogoś do pary. Potruchtałam w tamtą stronę.
- Hej – odezwałam się szczerząc zęby i stając naprzeciwko tej osoby.
- Cześć? – Głos Daniela Surykatki zdradzał za równo zdziwienie, jak i zniecierpliwienie. – Czego chcesz? – Chłopak nigdy nie olśniewał urokiem osobistym. Mimo wszystko nie przestałam się do niego głupkowato uśmiechać. Daniel tymczasem uniósł brew wysoko próbując zrozumieć czego od niego chciałam.
- Szukasz może pary? – zapytałam tym samym idiotycznym tonem. Nienawidziłam siebie za to. On natomiast przewrócił oczami wzdychając przy tym głęboko.
- Mogłem się tego domyślić. Tutaj nikt nie przychodzi zapytać co u niego słychać, czy jak się czuje. Tu każdy zawsze czegoś chce – mruknął chowając swoją książkę głęboko do śpiwora. – Nie, nie mam nikogo do pary. Możemy iść na te całe odszczurzanie razem – dodał patrząc na mnie. Pokiwałam głową z aprobatą. Przynajmniej nie będę musiała łazić z nikim obcym. A poza tym, może Daniel tak naprawdę nie jest taki gburowaty, na jakiego pozuje, pomyślałam przyglądając się jego twarzy. Jak zwykle wyglądał na zdziwionego. Tym razem jednak chyba nie tylko wyglądał, a  b y ł. W końcu od dłuższej chwili przypatrywałam mu się z dziwną natarczywością i milczeniem – Czegoś jeszcze chcesz? Czuję się nieswojo, kiedy się tak na mnie gapisz – burknął poprawiając swoje włosy bez wyraźnej barwy. Odchrząknęłam i cofnęłam się o krok.
- Wybacz. No, w każdym razie, do zobaczenia – rzuciłam i odetchnęłam z ulgą. Następnie związałam ciemne kosmyki w koński ogon, pędząc tym samym do swojego namiotu, chcąc się przygotować na nadchodzącą wyprawę.
            Chwilę później staliśmy już w dwuszeregu, czekając na dalsze instrukcje kadry. Czułam się spokojniejsza wiedząc, że nie będę musiała chodzić po skażonym terenie z kimś obcym. Albo sama. Muller nie mówiła nic nowego. Wspominała wszystkie kroki, których nauczyliśmy się będąc na poligonie.
- Za chwilę jeden z wartowników stanie w namiocie zbrojeniowym i wyda wam interesujące was bronie. Potem parami zameldujecie się u opiekunów swojego rocznika i wyruszycie, zachowując przy tym maksymalną ostrożność. Bo z momentem wyjścia poza teren obozu kończą się ćwiczenia i symulacje, a zaczyna się prawdziwa walka. Macie zabijać wszystko, dosłownie  w s z y s t k o, co stanie wam na drodze. Macie pozbyć się zagrożenia, by móc nazwać te tereny bezpiecznymi. Bo gdy już zostaną one przyłączone do Brem, zostaniecie bohaterami, prawdziwymi krzewicielami światła, dumą operacji „Nadchodzące Światło”. Dlatego, jeżeli wciąż macie obiekcje co do naszego planu, pomyślcie, że stajecie się budowniczymi nowej cywilizacji. – Cywilizacji zbudowanej na zgliszczach i trupach niewinnych, pomyślałam. Jej patetyczna mowa z momentu na moment coraz bardziej brzmiała jak tania manipulacja. Zazgrzytałam zębami zaciskając pięści tak mocno, że wbijające się w skórę paznokcie powodowały ból. Rozejrzałam się po twarzach kadetów. Przed oczami miałam mieszankę różnych emocji. Radość. Zaskoczenie. Duma. Strach. Niepewność. Ból. Smutek. Ja sama jednak nie byłam w stanie ocenić co przedstawiała moja twarz. Odwróciłam głowę w stronę trzecioroczniaków i mimowolnie popatrzyłam na Evana. Był wściekły. Widziałam to po jego ściągniętej twarzy, zimnym błysku w oczach i całym spiętym ciele. Nasze spojrzenia skrzyżowały się, gdy nagle jego powędrowało w moją stronę. Jest źle. Jest bardzo źle, zdawał się mówić.
            W końcu gdy tyrada Muller zakończyła się, chłopak rozluźnił się. Przestał przypominać panterę gotową do ataku, a na powrót był Evanem z olewackim stosunkiem do życia. Potem się rozeszliśmy. Zaraz później jednak wszyscy zaczęli formować kolejkę przy zbrojowni. Wybrałam swój ulubiony pistolet wschodniej produkcji, Dynamik 216. Broń była lekka, poręczna. Wystrzelone z niej kule elektryzowały się w  lufie, więc gdy ludzie nie padali od strzału, zabijało ich porażenie prądem. Oprócz śmiercionośnego paralizatora, Dynamik wyposażony został także w ładunki zapalające. Pistolet posiadał dwie lufy, jedna nad drugą, a wyboru pocisków dokonywało się za pomocą specjalnego przełącznika. Wadą nabojów zapalających (nazywaliśmy je Wielkim Bum) zdecydowanie była zmniejszona szybkostrzelność i brak możliwości strzelania seriami. Większość ludzi preferowało karabinki wystrzelające działającą momentalnie truciznę, bo były równie skuteczne co Dynamik, ale budziły większy respekt w zbliżających się do uzbrojonego człowieka ludziach. A to dlatego, że był wielki i ciężki. Ładunki, czyli małe flakoniki zakończone krótką igłą były wielkości palca małego dziecka. Trucizna była płynem o intensywnie zielonym kolorze. Nikt nie wiedział, jakie substancje chemiczne zawierała, nikt nie był w stanie spróbować nawet kropli. W końcu nawet kropla mogłaby wywołać silne bóle i śmierć. Odchodząc popatrzyłam w stronę kolejki. Obok wartownika stała Hallo. Wyglądała na zaskoczoną, a jednocześnie wściekłą. Gorączkowo przegrzebywała metalowe skrzynie zawierające broń palną, jednocześnie przeglądając listy, rozrzucając papiery wokół siebie. Kolejka przestała się zmniejszać. Przystanęłam na chwilę, chcąc dowiedzieć się co tak wściekło kobietę.
- Powinny być jeszcze cztery Batallici 34. Gdzie one są? – Wartownik zdębiał nagle i skierował przerażone spojrzenie na kobietę.
- Przecież były w skrzyni, tam gdzie zwykle. – Jego głos drżał. Drżał jak kropla deszczu na nitce pajęczyny. Następnie z trzęsącymi się dłońmi podszedł do skrzyni na Batallici i błądził nimi w piance i trocinach, nie znalazłszy kompletnie nic. Chłopak podrapał się po głowie, czując na sobie presję obecności Hallo. Natychmiastowo sięgnął po listy nazwiskowe i wydawanej broni, przeczytał dwukrotnie pierwotny stan broni, wynoszący dziesięć sztuk, by następnie podbiec do innych skrzyń i powtórzył czynności sierżantki. – Niemożliwe – bąknął kręcąc głową – wczoraj też stałem tu na miejscu i osobiście doglądałem układania broni po ćwiczeniach! Wszystko było tak jak powinno! Przysięgam! – Chłopak coraz mniej wiedział co powinien zrobić w tej sytuacji i jak odciągnąć od siebie gniew kobiety. Hallo rzuciła mu kolejne lodowate spojrzenie i wyszła z namiotu, stając na środku obozowiska.
- Na moją komendę całość baczność! – wrzasnęła tak, że aż okoliczne drzewa poniosły echo jej słów dalej. Obóz zatrzymał się w przygotowaniach, stanął bez ruchu, jakby po przyciśnięciu przycisku pauza na pilocie. Zapadła cisza. Cisza, którą po chwili przerwała Hallo – Jeśli broń się do dzisiejszego wieczora nie znajdzie, przejrzę rozpiski wart i stan uzbrojenia od chwili, gdy zabrakło kilku naszych karabinów i ukarzę każdego, kto mógł być zamieszany w kradzież broni. Radzę, żeby wszystko znalazło się na swoim miejscu, bo gorzko tego pożałujecie. Rozejść się. – Nie żartowała. Poczułam grozę w jej słowach do tego stopnia, że na ramionach pojawiła mi się gęsia skórka. Obóz nagle ożył i powrócił do wcześniej wykonywanych zajęć. Ja także poszłam przygotować swój plecak podróżny. Do bukłaka nalałam świeżej wody z cysterny i przymocowałam kolbę pistoletu do pasa i mocniej zasznurowałam ciężkie buty wojskowe. Na siebie zarzuciłam kurtkę moro i sprawdziłam czy mam przy sobie również ostry nóż i elementy apteczki. Włosy spięłam w ciasnego francuza i wymacałam pod ciemną koszulką z logiem szkoły nieśmiertelniki Nolana Travisa. Jak zwykle, chcąc dodać sobie otuchy. Bo przede mną została ostatnia misja. Najgorsza ze wszystkich. Zabrać Evanowi mój dozymetr i maskę gazową.
            Plan był prosty. Podejdę, zażądam oddania moich rzeczy, on w zaskoczeniu moim zdecydowaniem i nieznoszącym sprzeciwu tonem poda mi je, jednocześnie przepraszając za swoje wcześniejsze beznadziejne zachowanie i obieca, że więcej mnie nie nazwie Cardoną. Zwątpiłam jednak w swoje umiejętności przywódcze, gdy byłam coraz bliżej jego namiotu. Słyszałam rozmowy chłopaków. Zachowywali się wobec siebie przyjaźnie, żartowali. Inaczej, niż u mnie, gdzie panowała po prostu uprzejmość. Nie załamałam się jednak tym faktem i mimo chwilowej utraty pewności siebie, dalej zmierzałam w stronę Evana.
            Burta namiotu była spuszczona. Nim po nią sięgnęłam, zaczerpnęłam głośno powietrze, by nie wypaść z roli. Szybkim ruchem odrzuciłam ją i wparowałam do środka. Zaraz potem tego pożałowałam, bo sześć pytających par oczu powędrowało w moją stronę. W tym także Evana, który na stał środku pomieszczenia, był w trakcie zmieniania koszulki i miał całkiem nagi tors. Był szczupły, jednak na jego ramionach, brzuchu i piersiach wyraźnie rysowały się twarde mięśnie. Widywałam już wcześniej swojego brata, gdy paradował w ten sposób po domu, jednak w momencie zrobiło mi się okropnie wstyd i poczułam jak złośliwy gorący rumieniec w zawrotnym tempie wpełza z mojej szyi na twarz, barwiąc ją szkarłatem. Moje zdecydowanie poszło się pieprzyć. A planowałam wypaść jak najbardziej przekonująco. Chłopak bez problemu wyczuł moje zażenowanie. Poczułam to, bo na jego ustach pojawił się drwiący uśmieszek.
- Co, Cardona, wpadłaś jak burza, żeby popatrzeć jak wyglądam bez koszulki? – Chłopcy z jego zastępu zarechotali, wprawiając mnie w jeszcze większe osłupienie. Rumieniec stał się wręcz piekący. Postanowiłam jednak nie dać z siebie żartować i wyjść z tej sytuacji z twarzą. Wciągnęłam powietrze i spokojnie spojrzałam na chłopaka.
- Nic specjalnego nie widzę. Przyszłam tylko po moje rzeczy i spadam. Mam misję do spełnienia. – Mój znudzony głos zbił go z tropu. Nie dałam po sobie poznać, że sytuacja jakkolwiek na mnie wpłynęła. Liczył na moje poirytowanie i sypiące się złośliwości, dlatego zrobiło mu się po prostu głupio. Cwany uśmieszek powoli spełzał z jego ust. Poczułam się lepiej. – No, dawaj mój sprzęt – popędziłam go, krzyżując ręce na piersi. Evan z ciężkim westchnięciem podszedł do swojego plecaka i zaczął w nim grzebać, szukając mojej własności. Czułam się z siebie dumna, do czasu, gdy ujrzałam fragment kolby zaginionej Batallici. Zmroziło mnie. Nagle poczułam, jak przeszywają mnie tysiące lodowatych igieł. Broń miała charakterystyczny, jaskrawo pomarańczowy gumowy uchwyt.
            Popatrzyłam się na chłopaka pytająco. Brunet zacisnął usta w wąską kreskę. Z wytrzeszczonymi oczami pokręcił leciutko głową, dając mi do zrozumienia, że mam siedzieć cicho. Skinęłam, zgadzając się. Stwierdziłam, że zapytam o to przy innej okazji.
W końcu dostałam swoje upragnione rzeczy. Chłopak podał mi je, jednak nie puścił ich.
- Zanim je dostaniesz, odpowiesz mi z kim idziesz na akcję. – Uniosłam brew do góry. Co go to właściwie obchodziło? Szarpnęłam za maskę, jednak jego dłonie nie rozluźniły uścisku.
- Z Danielem. A niby co ci do tego?
- Zła odpowiedź. Idziesz ze mną i Jacobem. – Wytrzeszczyłam oczy. Ten palant pozwalał sobie na przywłaszczanie moich rzeczy i do tego miał czelność dobierać mi partnera na akcję. Wściekłość wywołała na moją twarz kolejny rumieniec. Poczułam jak pali mnie nienawiść do aroganckiego i złośliwego Evana. Gdybym mogła, zaczęłabym ciskać piorunami, a jego wrzuciłabym do otchłani pełnej trujących gazów i znienawidzonych ludzi.
- Słucham? – Mój głos drżał ze złości – Nie masz prawa decydować o tym z kim idę, a z kim nie. – Pomimo, iż myślałam, że chłopak żartował, w jego zielonych oczach nie czaiły się iskierki wesołości. Był śmiertelnie poważny.
- Jestem odpowiedzialny za ciebie i za resztę mojej grupy i uważam, że Daniel nie jest odpowiednią osobą do zwiedzania ruin dawnej cywilizacji. Nawet nie wiesz ile czyha tu niebezpieczeństw, a on jest, lekko mówiąc, lekkomyślny. On sobie może zostać i pomóc wartownikom. Bardzo się ucieszą, że ktoś będzie pilnował obozu, gdy pójdą sobie zapalić. Nawet nie wiesz jak bardzo się ucieszą. Zaraz przejdę się do Muller i jej powiem o moim pomyśle. Dam sobie łeb uciąć, że się ze mną zgodzi. – Już wcześniej zauważyłam, że chłopak ma dziwny stosunek do pani generał. Po raz pierwszy jednak usłyszałam, że jej nazwisko wymawia z odrazą, jakby wypluwał je niczym coś obrzydliwego, jednocześnie pakując tyle jadu, że byłby w stanie powalić słonia.
            Skrzyżowałam ręce na piersi. Nawet to nie było w stanie mnie przekonać do tego, by iść z nim.
- Nie ma mowy. Nie pójdę z tobą – warknęłam i po raz kolejny szarpnęłam za mój sprzęt. Dłonie chłopaka nawet nie drgnęły. Znowu. Zazgrzytałam zębami.
- To nie dostaniesz niczego. – Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Doklejona jedynka ponownie przyciągnęła mój wzrok. Zapragnęłam uderzyć w nią z taką siłą, która na nowo by ją złamała. No i jeszcze ten krzywy nos. Poczułam dziką chęć usłyszenia jego chrupnięcia.
- Ty sobie jaja robisz – wycedziłam, czując przy tym, jak dłonie zaczynają mi drżeć i zaciskać się. W życiu nikt nie podniósł mi ciśnienia jak ten chłopak. Nawet Marcello, najbardziej irytujący młodszy brat na świecie nie był w stanie dorównać Evanowi. I nie, nawet przekręt z przelaniem tabasco do butelki z sosem truskawkowym nie był gorszy od tego, co zgotował mi ten chłopak, choć ostry sos niemalże wypalił mi usta, przełyk i gardło. Evan jednak z tym głupim uśmiechem na twarzy pokręcił lekko głową, dając mi do zrozumienia, że ten chamski i okrutny dowcip wcale nie jest udawany i rzeczywiście zostawiłby mnie na lodzie bez specjalnego sprzętu. Nie pozostało mi więc nic innego, jak przystać na jego warunki i iść z nimi. Choć bardzo tego nie chciałam.
            Od dziesięciu minut truchtałam za nimi, gdy oni szli spokojnym tempem. Ich wyjątkowo długie nogi stawiały wyjątkowo długie kroki, a poza tym zdawali się doskonale znać drogę. Co jakiś czas naradzali się cicho, a ja po prostu dreptałam za nimi po wielkim gruzowisku. Widok był niesamowity. Zgliszcza i gruz ciągnęły się przez wiele metrów, może nawet kilometrów, dając wrażenie przygnębiającego morza śmierci i cierpienia. Daleko przed nami rysowała się wyspa opuszczonego miasta – imponująco wysokie szklane wieżowce, dostojne, choć niezwykle zaniedbane budynki sprzed kilkuset lat, samotne strzeliste wieże kościelne i ponure zardzewiałe słupy wysokiego napięcia, choć zerwane liny wisiały przy nich smętnie, od dawna nie dając energii elektrycznej, a jedynie ruszając się to w prawo to w lewo. Przerażający obraz dawnego świata. Nie potrafiłam wyobrazić sobie ludzi. Nie potrafiłam wyobrazić sobie życia w tym miejscu. Nie potrafiłam także wyobrazić sobie wielkiego wybuchu, który pozbawił tych ziem wszystkiego.
            Z każdą chwilą zbliżaliśmy się do miasta, a ja mogłam zobaczyć coraz to więcej szczegółów. Przed nami rysowała się autostrada. Most na niej zawalił się. Betonowo – metalowa konstrukcja nie wytrzymała próby czasu. Wokół gromadziły się pokryte śniedzią i rdzą samochody. Były kompletnie zniszczone, pozbawione szyb i osmolone, a przy tym wgniecione z różnych stron z powodu karambolu, który tworzyły. Asfalt był spękany i dziurawy, a pomiędzy jego płatami wyrastała trawa i karłowate drzewa o suchej korze. Budynki, które mijaliśmy porośnięte były odpornym na zanieczyszczone powietrze bluszczem, a my przechodząc obok nich modliliśmy się, by nikt nas nie zaatakował. Przechodząc obok pierwszych bloków, staliśmy się ostrożniejsi. Każde z nas przygotowało broń, by zawsze być gotowym odeprzeć atak, rozglądaliśmy się uważnie, spoglądaliśmy także pod nogi. Dynamika przycisnęłam do piersi i ścisnęłam jego uchwyt, chcąc tym samym dodać sobie otuchy.
- Czego my tu właściwie szukamy? – Głos Jacoba był stłumiony przez maskę gazową. Ta nadawała ludzkim twarzom upiorny wygląd, jednak doskonale chroniła drogi oddechowe przed chorobami i zanieczyszczeniami, jakie znajdowały się w powietrzu. Evan wzruszył ramionami.
- Czegoś, co można potencjalnie zabić, zniszczyć, zbezcześcić. Wybierz sam co masz ochotę zrobić – mruknął rozglądając się wokoło – zróbmy sobie chwilę przerwy – zarządził i położył swój plecak na ziemi. Wyjął z niej bukłak i odsunąwszy odrobinę maskę, pociągnął duży łyk wody, otarł usta rękawem i ponownie zasłonił nią twarz. Przykucnęłam i dopiero wtedy poczułam jak bardzo bolą mnie nogi, po półgodzinnej bieganinie za chłopakami. Jęknęłam głośno, czym zwróciłam uwagę Jacoba.
- Co tam, Cardonka? Nogi bolą? – Pierwszy raz ktoś zdrobnił moje przezwisko. Wytrzeszczyłam oczy, a on zaśmiał się zduszonym śmiechem. – No co, bywam miły, nie to co mój kolega – dodał wkładając dłonie do kieszeni. Evan również się zaśmiał.
Chwilę potem jednak usłyszeliśmy tupot nóg, szarpnięcie czegoś drewnianego i słowa w obcym języku. Na raz stanęłam jak wryta. Chwyciłam mocniej Dynamika, pragnąc ukryć drżenie dłoni. Poczułam jak serce zaczyna dziko galopować, jakby pragnęło się wyrwać z mojej piersi.
- Może pójdźmy to sprawdzić? – Maska skutecznie ukryła niepewną nutę w moim głosie. Chłopcy kiwnęli głowami i wspólnie, jak najciszej się da, ruszyliśmy w stronę źródła dźwięku. Pierwszy raz w życiu czułam takie przerażenie. Moje kończyny z każdym krokiem coraz bardziej odmawiały posłuszeństwa. Nogi miękły, jakby były z waty, a ręce pociły się jak nigdy. Jakiś głosik we mnie krzyczał wciąż uciekaj! Uciekaj!, jednak ja nie byłam w stanie zdać się na instynkt. Źródło dźwięku tak bardzo mnie intrygowało.
            Weszliśmy do jednego z budynków. Z bielonych ścian już lata, ba, dekady wcześniej odpadł tynk, a nawet cegły, pozostawiając w niektórych miejscach dziury w murze, chronione przed upadkiem jedynie dzięki metalowym prętom zbrojeniowym. Dziury w ścianie tworzyły przeciąg, a wiatr, który się nim dostał, wył przeraźliwie. Pod stopami chrzęściły pozostałości po wykończeniach domu i resztki, a raczej drzazgi po dawnych meblach. Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Było ciemne, ze ścian zwisały także papierowe tapety. W rogu pokoju zgromadzone zostały drzwi wyrwane z zawiasów, zniszczone fotele z wystającymi sprężynami, krzesła z wyłamanymi nogami i wszystko co mogło zrobić bezpieczną kryjówkę ukrytą pod stertą śmieci i starannie ułożoną, by pod nią można było spokojnie ukryć trójkę dzieciaków.
            Miały czarne oczka, dziko błądzące po naszych twarzach. Ich twarzyczki były brudne i pokryte bliznami. Jedno z nich, prawdopodobnie chłopiec, najstarsze z dzieci wyszczerzyło bezzębną szczękę, jakby próbując odstraszyć nas od swojej kryjówki. Kryjące się za nim dziewczynki patrzyły na nas jednocześnie ze strachem jak i nadzieją. Evan kucnął w dużej odległości od nich i powiedział coś w języku, którego nie znałam, a potem podał dzieciom bukłak. Chłopiec ostrożnie podszedł do niego, badając jego zamiary, powąchał wodę, a następnie zaczerpnął łapczywie łyk i podał swoim towarzyszkom, równie spragnionym, co on. Zastanowiła mnie jego znajomość ich języka. Nie spodziewałam się po nim, że będzie potrafił się porozumieć z dzikimi ludami zza granicy wschodniej.
Popatrzyłam na Jacoba, oczekując od niego jakiejkolwiek wskazówki, co powinnam myśleć
- Mało wiesz o naszym Evanie – rzekł, patrząc jak chłopak porozumiewa się z dziećmi. Żadne z nas nie zabiło dzieci. Żadne z nas nie było w stanie podnieść ręki na bezbronne stworzenia, pokarane przez los i zmuszone do życia w skrajnej nędzy.

~*~

Przepraszam, na serio przepraszam za tak długą nieobecność :(. Niestety, życie to bagno, matura to jeszcze większe bagno, nie polecam :(. Jednakże mam nadzieję, że długość rozdziału w jakiś sposób może nadrobić tak niesamowicie wielki czas oczekiwania na nową notkę. Nie będę obiecywać niestety poprawy, moje życie, plus wakacje to na chwilę obecną szaleństwo!
Pozdrawiam!


*Potwierdzone info, tak cwaniakują w harcerstwie :D
**Jednostka określająca promieniowanie.

***(Wł.) Do zobaczenia