14 czerwca 2016

Rozdział jedenasty

            Poważny, choć zimny i w pewnym sensie groźny wzrok kobiety przesunął się po twarzach wszystkich kadetów stojących w dwuszeregu. Następnie przejechała dłonią po ściętych na krótko włosach i przeszła się z jednego krańca szyku na drugi, dając nam czas na zrozumienie swoich słów i pojęcie, że stary porządek uległ zmianie.
- Poza eliminacją śmieci, będziemy zajmować się również waszą kondycją, umiejętnością strzelania i doskonalenia sztuki musztry. Dowiecie się także, mówię to teraz do waszych najmłodszych kolegów i koleżanek, co tak naprawdę kryje się na tych terenach i przed czym chronimy naszą ojczyznę. Poznacie coś, co będzie nawiedzać was w koszmarach i co zapragniecie zwalczyć, by świat stał się bezpieczniejszy. – Próbowała nami manipulować. Wyczułam to. Chciała odwrócić uwagę od tego, że usiłowała wymusić na nas masowe mordowanie bezbronnych ludzi, dlatego zaczęła mówić o zaszczytnej roli obrońców granic Brem. Było to dla mnie nieco śmieszne i absurdalne. – Będziecie wartować. Po cztery osoby na jedną zmianę. Jedna zmiana trwa dwie godziny. Zawsze i niezmiennie. Chyba że podpadniecie komuś z kadry, wtedy możecie stać i dwadzieścia dwie godziny. O reszcie zasad panujących na naszych poligonach dowiecie się od sierżant Hallo. – Cofnęła się o kilka kroków i stanęła z rękoma za plecami. Tymczasem z szeregu naszych instruktorów wyłoniła się niska kobieta. Sierżant Odetta Hallo miała drobną buzię z lekko wystającymi kośćmi policzkowymi oraz prostym nosem. Uśmiechała się rzadko, a jej wąskie błękitne oczy błądziły po tłumie wywołując strach w tym, na kim zawiśnie wzrok. Ciemne włosy spinała w ciasnego, mocnego kucyka z tyłu głowy. Zawsze miała na sobie bojówki w kolorze khaki i kurtkę moro z flagą Brem na lewym ramieniu i wypisanym nazwiskiem na lewej piersi. Wydawała się osobą, która w życiu prywatnym jest tym samym człowiekiem, co z chwilach, gdy kazała swojemu rocznikowi pompować za sekundowe spóźnienia i źle wypastowane buty. Typowa służbistka, typowa wojskowa. Patrząc na nią miało się wrażenie, że urodziła się jako sierżantka. Oczywiście z tym samym wyrazem twarzy.
- Zastępy będą sześcioosobowe. Tak jak każdy z was już wie, koedukacja jest surowo  z a b r o n i o n a. Chciałabym, żeby młodsi uczyli się od starszych kolegów i koleżanek, dlatego drużyny będą połączeniem różnych semestrów. Oprócz tego liczę także na zaangażowanie starych wyjadaczy. – Mówiąc to spojrzała się w stronę trzecio roczniaków – Waszym zadaniem będzie pomoc w przystosowaniu się do życia tutaj. I żadnych bójek. Nikt z nas nie będzie zbierał waszych zębów, jak któremuś zachce się bić. – Ton kobiety wyrażał głębokie znudzenie. Domyśliłam się, że to ona zawsze przekazuje kadetom zasady i ma tego po dziurki w nosie. W sumie się nie dziwiłam.
- Są trzy rodzaje alarmów. Alarm promienny, ma trzy sekwencje, każda po pół minuty. Ostrzegam, jest głośny. Bardzo głośny. – Tak samo jak Muller, Hallo zaczęła przechadzać się wzdłuż szyku, przyglądając się kadetom. Ja wodziłam za nią wzrokiem, starając się zapamiętać każde jej słowo. – Ogłaszamy go, gdy na horyzoncie pojawi się chmura promieniotwórcza. Jest skrajnie niebezpieczna, bo powoduje śmiercionośne zatrucia i zarażenie się promiennicą. Po usłyszeniu takiego alarmu, należy założyć maski gazowe i zgłosić się u swojego zastępowego. Potem czekać w namiocie do czasu odwołania. Kolejnym jest alarm o obcych. Modułowy. Ma jedną sekwencję. Trwa przez minutę. Po usłyszeniu go należy ustawić się w szyku pod zbrojownią i dostajecie od wartowników broń. Następny to alarm o chorych. Ma pięć krótkich sekwencji, następujących jedna po drugiej. W tej sytuacji należy ubrać maski gazowe i udać się pod namiot z bronią. – Nagle przystanęła przyglądając się nam. Mnie natomiast od stania w miejscu bolały mnie już nogi i plecy. Apele były decydowanie najgorszymi z możliwych momentów w ciągu dnia. Coś okropnego. – Oprócz tego, zapomniałam dodać, codziennie będą odbywać się apele, na których będziemy skrupulatnie sprawdzać wasze umundurowanie i czystość w namiotach. Nie radzę wam też podkładać pod guziki patyczki z ziemi*. Po pierwsze, i tak się zorientujemy, że są źle doszyte, a po drugie, jak się skaleczycie i zarazicie promiennicą, to nie wpychajcie się potem do szpitala polowego. Wtedy jest tylko jedno lekarstwo. Kulka w łeb i po problemie. Ode mnie to wszystko. – Hallo wyprostowała się, stając w pozycji zasadniczej. – Baczność! Skargi, prośby zażalenia wystąp! – Gdy nikt nie wyszedł przed szereg, kobieta odetchnęła z ulgą. – W tył, do rozkładania obozowiska, rozejść się!
            W dalszym ciągu nie wiedzieliśmy jak miała wyglądać sprawa z zastępami. Narzekanie na dziewczyny z zespołu było ostatnim, na co miałam w tamtym momencie ochotę. A już tym bardziej trafić na Sarę i jej styl bycia harpii. Miałam w końcu poważniejsze zmartwienia, jak na przykład to, że ktoś na siłę starał się zrobić z kadetów Rieth morderców. Wzięłam głęboki oddech. Musiałam przestać o tym myśleć.
Do rozłożenia jednego namiotu potrzeba było około pięciu ludzi, a czasem nawet więcej. Sześcioosobowe NS-y miały ciężki stelaż i równie ciężki materiał, którym go przykrywano. Z każdym pojawiały się te same problemy – rurki podtrzymujące go od środka chwiały się na każdą stronę, przeciążały osoby, które podejmowały się stawiania ich do pionu, a także waliły całą konstrukcję na ziemię, powodując ogólną wściekłość i frustrację. Za każdym kolejnym razem stawiający namioty ludzie orientowali się, że są w stanie wymyśleć coraz bardziej wyrafinowane i nietuzinkowe przekleństwa, o jakie nigdy by siebie nie podejrzewali. Ja sama tak robiłam i zdawałam sobie sprawę, że przestaję poznawać siebie samą.  
Rozkładanie obozu zajęło nam znacznie dłużej, niż sądziłam. W ciągu jednego dnia udało się rozbić wszystkie namioty i stworzyć płot z kilku rzędów drutu kolczastego i ciężkiej siatki maskującej. Skończyliśmy przed dziewiętnastą, tuż przed kolacją. Masa pracy sprawiła, że bolały mnie dosłownie wszystkie mięśnie, kości i stawy, a nawet włosy. Szczególnie nieprzyjemne okazało się zarzucanie i przeplatanie siatki pokrytej brunatnozielonym i brązowym materiałem mającym dać złudzenie roślinności przez zwoje ostrego drutu. Zadanie te wymagało od nas szczególnej ostrożności i uwagi. Cieszyłam się, że Rieth nie poskąpiło grubych rękawic, chcąc zapewnić swoim kadetom względne bezpieczeństwo i higienę. Jeszcze tego by brakowało, by ktoś przypadkiem skaleczył się na zanieczyszczonym terenie. Znając Muller, kobieta nie miałaby skrupułów, by wsadzić nieszczęśnikowi kulkę w łeb. I to wszystko przez głupią nieuwagę. Przez kolejne dni rozlokowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy do namiotu kwatermistrza, namiotu-zbrojowni, kuchni polowej i jadalni. Przygotowaliśmy także ustępy i prysznice, które znajdowały się w wojskowej ciężarówce. Woda do obozu miała być dostarczana z ogromnej cysterny, która co dwa dni przywoziła z Brem nowy zapas. W przypadkach awaryjnym miał nam pomóc filtr do oczyszczania cieczy z dzikiego terenu.
Z dnia na dzień obozowisko działało coraz sprawniej. Wprawdzie mój semestr wciąż nie był zobowiązany do stania na warcie, jednak mimo to wciąż mieliśmy ręce pełne roboty. Chociażby przy pomocy w kuchni czy sprzątaniu obozowiska. Oprócz pilnowania porządku i czystości na terenie namiotowym, codziennie odbywały się zajęcia przygotowujące do wyruszenia w teren. Tyczyło się to oczywiście strzelania, odwagi, musztry i sprawności. No i garść faktów czysto teoretycznych, jak na przykład przy ilu siwertach** należy uciekać gdzie pieprz rośnie, a przy ilu pędzić prosto do obozowej piguły.
- Idziemy na odszczurzanie – rzuciła Jana. Jej głos nie wyjawiał żadnych uczuć. Jana to rok starsza ode mnie kadetka. Jako jedyna z drugiego rocznika została przydzielona do naszego zastępu, nad czym ubolewała, a przez fakt, że była z nas wszystkich najstarsza i najbardziej doświadczona, postanowiłyśmy uczynić naszą zastępową. Była miła, pomagała nam bez ciągłego przewracania oczami, z jakim mogłybyśmy się spotkać w innych zastępach. Na samym początku poprosiła nas tylko o dwie rzeczy : o pomoc w utrzymywaniu porządku w namiocie i kryciu ją, gdy wymykała się z trzecioroczniakami na fajkę. Zaakceptowałyśmy się i po kilku dniach nawet polubiłyśmy.
Usłyszawszy jej słowa zerwałyśmy się z łóżek, nie mogąc wymówić słowa. Ona zaś nie starała się nas ani uspokajać, ani tym bardziej pocieszać. W końcu nie byłyśmy dziećmi i żadna z nas nie potrzebowała niańki. Żałowałam jednak, że nie ma koło mnie Bianki. Byłam pewna, że w tamtym momencie wymieniłybyśmy przerażone spojrzenia.
- Jak to? – odezwałam się w końcu. Jana zmarszczyła krzaczaste brwi i wcisnęła dłonie do kieszeni bojówek.
- Tak to, że mamy się podzielić w pary. I w tych parach będziemy szli przed siebie, poznawać teren i zabijać to, co nam wyjdzie naprzeciw, by potem na podstawie tego, co zobaczyliśmy zaznaczyć niebezpieczne punkty, które będziemy niszczyć już w znacznie większej grupie. – Grohn, dziewczyna mająca łóżko obok mnie, prychnęła. Była cyniczna i często działała na przekór wszystkim i wszystkiemu. Dlatego też, gdy Jensen na początku roku kazał jej ściąć rude dredy, ta postanowiła, że gdy tylko odrosną jej włosy, zaplecie sobie kolejne. Aktualnie miedziane kosmyki kręciły się jej za uszami. Nie znosiła swojego imienia i przedstawiała się samym nazwiskiem.
            - Widzę, że zaczynamy zabawę z grubej rury. – Była wściekła na głupie zarządzenia generał Muller. Starała się jednak to ukryć za maską ironii. Nic zresztą dziwnego. Kadra szkolna nigdy nie wyglądała na radosną i skorą do kompromisu. Nawet przy strajku kadetów. Westchnęłam. Jeśli miałam już znosić przerażenie i nienawiść Muller do wszystkiego co obce, chciałam to wytrzymać razem z Bianką. Dlatego też bez głębszego zastanowienia udałam się do dziewczyny. Bez słowa odrzuciłam burtę zasłaniającą wejście do namiotu i wparowałam do środka, skupiając tym samym na sobie wściekły wzrok dziewcząt z zastępu koleżanki. Ich zastępowa, Tina z trzeciego roku, widząc mnie przewróciła oczami. Nigdy nie zdarzało mi się tak gwałtownie włazić do cudzego domu, czy namiotu, za co skarciłam się w myślach. Zależało mi jednak, by jak najszybciej porozmawiać z Bianką. Dopiero po chwili rozejrzałam się po pomieszczeniu, nie zastawszy dziewczyny. Dezaprobata wypisana na twarzach dwóch z nich, półnagich, przebierających się oświeciła mnie, by bąknąć ciche przeprosiny.
- Nie ma Bianki? – Byłam zbita z tropu
- No jak widzisz – warknęła Sarah, która czasem bywała w tym namiocie. Przyjaźniła się z Tiną i spędzała z nią sporo czasu wolnego. Zacisnęłam szczęki. Coraz mniej mogłam zrozumieć jej nieskrywaną niechęć do mnie. Obiecałam sobie, że pewnego dnia w końcu nie wytrzymam i zapytam o co, do cholery jej chodzi.
- Aha. No to przepraszam raz jeszcze – bąknęłam i wyszłam na dwór szukać jej gdzieś indziej.
            Po chwili błądzenia po terenie obozowiska, zastałam ją siedzącą z Lucą w namiocie rekreacyjnym. Od dłuższego czasu miałam wrażenie, że stali się sobie dużo bliżsi, niż wcześniej. Potwierdzały to ich spojrzenia, gdy jedno odwracało wzrok i subtelne, zawstydzone i trochę nieporadne uśmiechy, gdy nikt nie patrzył. Rozpromieniłam się widząc ich. Uzupełniali się. Spokojna Bianka sprowadzała marzycielskiego i radosnego Lukę na ziemię. Ten zaś potrafił rozweselić dziewczynę i poprawić jej nastrój nawet w najgorsze dni.
- Szukałam cię – rzuciłam, gdy oboje odwrócili zaciekawione spojrzenia w moją stronę – i widzę, że ty w tym czasie romansowałaś sobie w najlepsze. – Poruszyłam energicznie brwiami. Nie byłam na nią zła. W żadnym wypadku. Na jej twarz jednak wpełzł jednak szkarłat, który starała się ukryć za zasłoną blond włosów. Luca zaśmiał się i dał dziewczynie kuksańca w bok.
- Widzisz? Mówiłem ci, żebyś mnie nie podrywała, bo wszyscy się zorientują
- Wal się, Luca – warknęła – my wcale nie romansujemy, tylko sobie rozmawialiśmy. – Zdradziło ją drżenie głosu. Machnęłam jednak lekceważąco ręką.
- Daj spokój, Bianca. Przecież nic do tego nie mam. A tak przy okazji, miałam się zapytać, czy będziemy razem w parze na tym całym odszczurzaniu, ale widzę, że jesteście tak pochłonięci sobą, że nie będę was od siebie odciągać. Idźcie na nie razem. – Uśmiechnęłam się w ich stronę. Oni zaś spojrzeli na siebie i zaraz potem na mnie. – A presto***, zakochańce – rzuciłam jeszcze i wyszłam z namiotu. No cóż, pomyślałam, z kimś innym będę musiała podzielić się swoimi lękami. Westchnęłam. Wiedziałam, że robiąc im przysługę udało mi się uszczęśliwić oboje. Bo mimo, że się nie chcieli do tego przyznać, to skrycie marzyli o tym, by móc spędzić ze sobą trochę więcej czasu sam na sam. Jednak przez to poczułam małą iskierkę uczucia… zdrady, a nawet i zazdrości. W końcu większość rzeczy w parach robiłam wraz z Bianką, a moje miejsce zajął Luca. Postanowiłam jednak o tym nie myśleć i w końcu się za kimś porozglądać. Obróciłam się powoli wokół własnej osi, starając się nie przeoczyć żadnego szczegółu, żadnej twarzy. No dalej, skarciłam się w duchu, to nie może być takie trudne.
- Przygotowanie do apelu, czas : dziesięć minut! Zaraz po nim wyruszacie! – zagrzmiał głos Jensena.
- Szlag! – jęknęłam. W desperacji przerzucałam oczami z jednej osoby na drugą. Każdy kadet biegiem udawał się do swoich namiotów, by wziąć najpotrzebniejsze rzeczy, czy przebrać się przed nadchodzącą misją. – Szlag, szlag, szlag, szlag! – klęłam, czując jak zaczynają drżeć mi ręce.  W końcu rzuciła mi się w oczy moja ostatnia deska ratunku. Siedziała po turecku na łóżku najbliżej wejścia do namiotu, marszcząc brwi i starając się skupić na czytanej lekturze książki. Te właśnie opanowanie przyciągnęło mnie, by zapytać, czy ma kogoś do pary. Potruchtałam w tamtą stronę.
- Hej – odezwałam się szczerząc zęby i stając naprzeciwko tej osoby.
- Cześć? – Głos Daniela Surykatki zdradzał za równo zdziwienie, jak i zniecierpliwienie. – Czego chcesz? – Chłopak nigdy nie olśniewał urokiem osobistym. Mimo wszystko nie przestałam się do niego głupkowato uśmiechać. Daniel tymczasem uniósł brew wysoko próbując zrozumieć czego od niego chciałam.
- Szukasz może pary? – zapytałam tym samym idiotycznym tonem. Nienawidziłam siebie za to. On natomiast przewrócił oczami wzdychając przy tym głęboko.
- Mogłem się tego domyślić. Tutaj nikt nie przychodzi zapytać co u niego słychać, czy jak się czuje. Tu każdy zawsze czegoś chce – mruknął chowając swoją książkę głęboko do śpiwora. – Nie, nie mam nikogo do pary. Możemy iść na te całe odszczurzanie razem – dodał patrząc na mnie. Pokiwałam głową z aprobatą. Przynajmniej nie będę musiała łazić z nikim obcym. A poza tym, może Daniel tak naprawdę nie jest taki gburowaty, na jakiego pozuje, pomyślałam przyglądając się jego twarzy. Jak zwykle wyglądał na zdziwionego. Tym razem jednak chyba nie tylko wyglądał, a  b y ł. W końcu od dłuższej chwili przypatrywałam mu się z dziwną natarczywością i milczeniem – Czegoś jeszcze chcesz? Czuję się nieswojo, kiedy się tak na mnie gapisz – burknął poprawiając swoje włosy bez wyraźnej barwy. Odchrząknęłam i cofnęłam się o krok.
- Wybacz. No, w każdym razie, do zobaczenia – rzuciłam i odetchnęłam z ulgą. Następnie związałam ciemne kosmyki w koński ogon, pędząc tym samym do swojego namiotu, chcąc się przygotować na nadchodzącą wyprawę.
            Chwilę później staliśmy już w dwuszeregu, czekając na dalsze instrukcje kadry. Czułam się spokojniejsza wiedząc, że nie będę musiała chodzić po skażonym terenie z kimś obcym. Albo sama. Muller nie mówiła nic nowego. Wspominała wszystkie kroki, których nauczyliśmy się będąc na poligonie.
- Za chwilę jeden z wartowników stanie w namiocie zbrojeniowym i wyda wam interesujące was bronie. Potem parami zameldujecie się u opiekunów swojego rocznika i wyruszycie, zachowując przy tym maksymalną ostrożność. Bo z momentem wyjścia poza teren obozu kończą się ćwiczenia i symulacje, a zaczyna się prawdziwa walka. Macie zabijać wszystko, dosłownie  w s z y s t k o, co stanie wam na drodze. Macie pozbyć się zagrożenia, by móc nazwać te tereny bezpiecznymi. Bo gdy już zostaną one przyłączone do Brem, zostaniecie bohaterami, prawdziwymi krzewicielami światła, dumą operacji „Nadchodzące Światło”. Dlatego, jeżeli wciąż macie obiekcje co do naszego planu, pomyślcie, że stajecie się budowniczymi nowej cywilizacji. – Cywilizacji zbudowanej na zgliszczach i trupach niewinnych, pomyślałam. Jej patetyczna mowa z momentu na moment coraz bardziej brzmiała jak tania manipulacja. Zazgrzytałam zębami zaciskając pięści tak mocno, że wbijające się w skórę paznokcie powodowały ból. Rozejrzałam się po twarzach kadetów. Przed oczami miałam mieszankę różnych emocji. Radość. Zaskoczenie. Duma. Strach. Niepewność. Ból. Smutek. Ja sama jednak nie byłam w stanie ocenić co przedstawiała moja twarz. Odwróciłam głowę w stronę trzecioroczniaków i mimowolnie popatrzyłam na Evana. Był wściekły. Widziałam to po jego ściągniętej twarzy, zimnym błysku w oczach i całym spiętym ciele. Nasze spojrzenia skrzyżowały się, gdy nagle jego powędrowało w moją stronę. Jest źle. Jest bardzo źle, zdawał się mówić.
            W końcu gdy tyrada Muller zakończyła się, chłopak rozluźnił się. Przestał przypominać panterę gotową do ataku, a na powrót był Evanem z olewackim stosunkiem do życia. Potem się rozeszliśmy. Zaraz później jednak wszyscy zaczęli formować kolejkę przy zbrojowni. Wybrałam swój ulubiony pistolet wschodniej produkcji, Dynamik 216. Broń była lekka, poręczna. Wystrzelone z niej kule elektryzowały się w  lufie, więc gdy ludzie nie padali od strzału, zabijało ich porażenie prądem. Oprócz śmiercionośnego paralizatora, Dynamik wyposażony został także w ładunki zapalające. Pistolet posiadał dwie lufy, jedna nad drugą, a wyboru pocisków dokonywało się za pomocą specjalnego przełącznika. Wadą nabojów zapalających (nazywaliśmy je Wielkim Bum) zdecydowanie była zmniejszona szybkostrzelność i brak możliwości strzelania seriami. Większość ludzi preferowało karabinki wystrzelające działającą momentalnie truciznę, bo były równie skuteczne co Dynamik, ale budziły większy respekt w zbliżających się do uzbrojonego człowieka ludziach. A to dlatego, że był wielki i ciężki. Ładunki, czyli małe flakoniki zakończone krótką igłą były wielkości palca małego dziecka. Trucizna była płynem o intensywnie zielonym kolorze. Nikt nie wiedział, jakie substancje chemiczne zawierała, nikt nie był w stanie spróbować nawet kropli. W końcu nawet kropla mogłaby wywołać silne bóle i śmierć. Odchodząc popatrzyłam w stronę kolejki. Obok wartownika stała Hallo. Wyglądała na zaskoczoną, a jednocześnie wściekłą. Gorączkowo przegrzebywała metalowe skrzynie zawierające broń palną, jednocześnie przeglądając listy, rozrzucając papiery wokół siebie. Kolejka przestała się zmniejszać. Przystanęłam na chwilę, chcąc dowiedzieć się co tak wściekło kobietę.
- Powinny być jeszcze cztery Batallici 34. Gdzie one są? – Wartownik zdębiał nagle i skierował przerażone spojrzenie na kobietę.
- Przecież były w skrzyni, tam gdzie zwykle. – Jego głos drżał. Drżał jak kropla deszczu na nitce pajęczyny. Następnie z trzęsącymi się dłońmi podszedł do skrzyni na Batallici i błądził nimi w piance i trocinach, nie znalazłszy kompletnie nic. Chłopak podrapał się po głowie, czując na sobie presję obecności Hallo. Natychmiastowo sięgnął po listy nazwiskowe i wydawanej broni, przeczytał dwukrotnie pierwotny stan broni, wynoszący dziesięć sztuk, by następnie podbiec do innych skrzyń i powtórzył czynności sierżantki. – Niemożliwe – bąknął kręcąc głową – wczoraj też stałem tu na miejscu i osobiście doglądałem układania broni po ćwiczeniach! Wszystko było tak jak powinno! Przysięgam! – Chłopak coraz mniej wiedział co powinien zrobić w tej sytuacji i jak odciągnąć od siebie gniew kobiety. Hallo rzuciła mu kolejne lodowate spojrzenie i wyszła z namiotu, stając na środku obozowiska.
- Na moją komendę całość baczność! – wrzasnęła tak, że aż okoliczne drzewa poniosły echo jej słów dalej. Obóz zatrzymał się w przygotowaniach, stanął bez ruchu, jakby po przyciśnięciu przycisku pauza na pilocie. Zapadła cisza. Cisza, którą po chwili przerwała Hallo – Jeśli broń się do dzisiejszego wieczora nie znajdzie, przejrzę rozpiski wart i stan uzbrojenia od chwili, gdy zabrakło kilku naszych karabinów i ukarzę każdego, kto mógł być zamieszany w kradzież broni. Radzę, żeby wszystko znalazło się na swoim miejscu, bo gorzko tego pożałujecie. Rozejść się. – Nie żartowała. Poczułam grozę w jej słowach do tego stopnia, że na ramionach pojawiła mi się gęsia skórka. Obóz nagle ożył i powrócił do wcześniej wykonywanych zajęć. Ja także poszłam przygotować swój plecak podróżny. Do bukłaka nalałam świeżej wody z cysterny i przymocowałam kolbę pistoletu do pasa i mocniej zasznurowałam ciężkie buty wojskowe. Na siebie zarzuciłam kurtkę moro i sprawdziłam czy mam przy sobie również ostry nóż i elementy apteczki. Włosy spięłam w ciasnego francuza i wymacałam pod ciemną koszulką z logiem szkoły nieśmiertelniki Nolana Travisa. Jak zwykle, chcąc dodać sobie otuchy. Bo przede mną została ostatnia misja. Najgorsza ze wszystkich. Zabrać Evanowi mój dozymetr i maskę gazową.
            Plan był prosty. Podejdę, zażądam oddania moich rzeczy, on w zaskoczeniu moim zdecydowaniem i nieznoszącym sprzeciwu tonem poda mi je, jednocześnie przepraszając za swoje wcześniejsze beznadziejne zachowanie i obieca, że więcej mnie nie nazwie Cardoną. Zwątpiłam jednak w swoje umiejętności przywódcze, gdy byłam coraz bliżej jego namiotu. Słyszałam rozmowy chłopaków. Zachowywali się wobec siebie przyjaźnie, żartowali. Inaczej, niż u mnie, gdzie panowała po prostu uprzejmość. Nie załamałam się jednak tym faktem i mimo chwilowej utraty pewności siebie, dalej zmierzałam w stronę Evana.
            Burta namiotu była spuszczona. Nim po nią sięgnęłam, zaczerpnęłam głośno powietrze, by nie wypaść z roli. Szybkim ruchem odrzuciłam ją i wparowałam do środka. Zaraz potem tego pożałowałam, bo sześć pytających par oczu powędrowało w moją stronę. W tym także Evana, który na stał środku pomieszczenia, był w trakcie zmieniania koszulki i miał całkiem nagi tors. Był szczupły, jednak na jego ramionach, brzuchu i piersiach wyraźnie rysowały się twarde mięśnie. Widywałam już wcześniej swojego brata, gdy paradował w ten sposób po domu, jednak w momencie zrobiło mi się okropnie wstyd i poczułam jak złośliwy gorący rumieniec w zawrotnym tempie wpełza z mojej szyi na twarz, barwiąc ją szkarłatem. Moje zdecydowanie poszło się pieprzyć. A planowałam wypaść jak najbardziej przekonująco. Chłopak bez problemu wyczuł moje zażenowanie. Poczułam to, bo na jego ustach pojawił się drwiący uśmieszek.
- Co, Cardona, wpadłaś jak burza, żeby popatrzeć jak wyglądam bez koszulki? – Chłopcy z jego zastępu zarechotali, wprawiając mnie w jeszcze większe osłupienie. Rumieniec stał się wręcz piekący. Postanowiłam jednak nie dać z siebie żartować i wyjść z tej sytuacji z twarzą. Wciągnęłam powietrze i spokojnie spojrzałam na chłopaka.
- Nic specjalnego nie widzę. Przyszłam tylko po moje rzeczy i spadam. Mam misję do spełnienia. – Mój znudzony głos zbił go z tropu. Nie dałam po sobie poznać, że sytuacja jakkolwiek na mnie wpłynęła. Liczył na moje poirytowanie i sypiące się złośliwości, dlatego zrobiło mu się po prostu głupio. Cwany uśmieszek powoli spełzał z jego ust. Poczułam się lepiej. – No, dawaj mój sprzęt – popędziłam go, krzyżując ręce na piersi. Evan z ciężkim westchnięciem podszedł do swojego plecaka i zaczął w nim grzebać, szukając mojej własności. Czułam się z siebie dumna, do czasu, gdy ujrzałam fragment kolby zaginionej Batallici. Zmroziło mnie. Nagle poczułam, jak przeszywają mnie tysiące lodowatych igieł. Broń miała charakterystyczny, jaskrawo pomarańczowy gumowy uchwyt.
            Popatrzyłam się na chłopaka pytająco. Brunet zacisnął usta w wąską kreskę. Z wytrzeszczonymi oczami pokręcił leciutko głową, dając mi do zrozumienia, że mam siedzieć cicho. Skinęłam, zgadzając się. Stwierdziłam, że zapytam o to przy innej okazji.
W końcu dostałam swoje upragnione rzeczy. Chłopak podał mi je, jednak nie puścił ich.
- Zanim je dostaniesz, odpowiesz mi z kim idziesz na akcję. – Uniosłam brew do góry. Co go to właściwie obchodziło? Szarpnęłam za maskę, jednak jego dłonie nie rozluźniły uścisku.
- Z Danielem. A niby co ci do tego?
- Zła odpowiedź. Idziesz ze mną i Jacobem. – Wytrzeszczyłam oczy. Ten palant pozwalał sobie na przywłaszczanie moich rzeczy i do tego miał czelność dobierać mi partnera na akcję. Wściekłość wywołała na moją twarz kolejny rumieniec. Poczułam jak pali mnie nienawiść do aroganckiego i złośliwego Evana. Gdybym mogła, zaczęłabym ciskać piorunami, a jego wrzuciłabym do otchłani pełnej trujących gazów i znienawidzonych ludzi.
- Słucham? – Mój głos drżał ze złości – Nie masz prawa decydować o tym z kim idę, a z kim nie. – Pomimo, iż myślałam, że chłopak żartował, w jego zielonych oczach nie czaiły się iskierki wesołości. Był śmiertelnie poważny.
- Jestem odpowiedzialny za ciebie i za resztę mojej grupy i uważam, że Daniel nie jest odpowiednią osobą do zwiedzania ruin dawnej cywilizacji. Nawet nie wiesz ile czyha tu niebezpieczeństw, a on jest, lekko mówiąc, lekkomyślny. On sobie może zostać i pomóc wartownikom. Bardzo się ucieszą, że ktoś będzie pilnował obozu, gdy pójdą sobie zapalić. Nawet nie wiesz jak bardzo się ucieszą. Zaraz przejdę się do Muller i jej powiem o moim pomyśle. Dam sobie łeb uciąć, że się ze mną zgodzi. – Już wcześniej zauważyłam, że chłopak ma dziwny stosunek do pani generał. Po raz pierwszy jednak usłyszałam, że jej nazwisko wymawia z odrazą, jakby wypluwał je niczym coś obrzydliwego, jednocześnie pakując tyle jadu, że byłby w stanie powalić słonia.
            Skrzyżowałam ręce na piersi. Nawet to nie było w stanie mnie przekonać do tego, by iść z nim.
- Nie ma mowy. Nie pójdę z tobą – warknęłam i po raz kolejny szarpnęłam za mój sprzęt. Dłonie chłopaka nawet nie drgnęły. Znowu. Zazgrzytałam zębami.
- To nie dostaniesz niczego. – Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Doklejona jedynka ponownie przyciągnęła mój wzrok. Zapragnęłam uderzyć w nią z taką siłą, która na nowo by ją złamała. No i jeszcze ten krzywy nos. Poczułam dziką chęć usłyszenia jego chrupnięcia.
- Ty sobie jaja robisz – wycedziłam, czując przy tym, jak dłonie zaczynają mi drżeć i zaciskać się. W życiu nikt nie podniósł mi ciśnienia jak ten chłopak. Nawet Marcello, najbardziej irytujący młodszy brat na świecie nie był w stanie dorównać Evanowi. I nie, nawet przekręt z przelaniem tabasco do butelki z sosem truskawkowym nie był gorszy od tego, co zgotował mi ten chłopak, choć ostry sos niemalże wypalił mi usta, przełyk i gardło. Evan jednak z tym głupim uśmiechem na twarzy pokręcił lekko głową, dając mi do zrozumienia, że ten chamski i okrutny dowcip wcale nie jest udawany i rzeczywiście zostawiłby mnie na lodzie bez specjalnego sprzętu. Nie pozostało mi więc nic innego, jak przystać na jego warunki i iść z nimi. Choć bardzo tego nie chciałam.
            Od dziesięciu minut truchtałam za nimi, gdy oni szli spokojnym tempem. Ich wyjątkowo długie nogi stawiały wyjątkowo długie kroki, a poza tym zdawali się doskonale znać drogę. Co jakiś czas naradzali się cicho, a ja po prostu dreptałam za nimi po wielkim gruzowisku. Widok był niesamowity. Zgliszcza i gruz ciągnęły się przez wiele metrów, może nawet kilometrów, dając wrażenie przygnębiającego morza śmierci i cierpienia. Daleko przed nami rysowała się wyspa opuszczonego miasta – imponująco wysokie szklane wieżowce, dostojne, choć niezwykle zaniedbane budynki sprzed kilkuset lat, samotne strzeliste wieże kościelne i ponure zardzewiałe słupy wysokiego napięcia, choć zerwane liny wisiały przy nich smętnie, od dawna nie dając energii elektrycznej, a jedynie ruszając się to w prawo to w lewo. Przerażający obraz dawnego świata. Nie potrafiłam wyobrazić sobie ludzi. Nie potrafiłam wyobrazić sobie życia w tym miejscu. Nie potrafiłam także wyobrazić sobie wielkiego wybuchu, który pozbawił tych ziem wszystkiego.
            Z każdą chwilą zbliżaliśmy się do miasta, a ja mogłam zobaczyć coraz to więcej szczegółów. Przed nami rysowała się autostrada. Most na niej zawalił się. Betonowo – metalowa konstrukcja nie wytrzymała próby czasu. Wokół gromadziły się pokryte śniedzią i rdzą samochody. Były kompletnie zniszczone, pozbawione szyb i osmolone, a przy tym wgniecione z różnych stron z powodu karambolu, który tworzyły. Asfalt był spękany i dziurawy, a pomiędzy jego płatami wyrastała trawa i karłowate drzewa o suchej korze. Budynki, które mijaliśmy porośnięte były odpornym na zanieczyszczone powietrze bluszczem, a my przechodząc obok nich modliliśmy się, by nikt nas nie zaatakował. Przechodząc obok pierwszych bloków, staliśmy się ostrożniejsi. Każde z nas przygotowało broń, by zawsze być gotowym odeprzeć atak, rozglądaliśmy się uważnie, spoglądaliśmy także pod nogi. Dynamika przycisnęłam do piersi i ścisnęłam jego uchwyt, chcąc tym samym dodać sobie otuchy.
- Czego my tu właściwie szukamy? – Głos Jacoba był stłumiony przez maskę gazową. Ta nadawała ludzkim twarzom upiorny wygląd, jednak doskonale chroniła drogi oddechowe przed chorobami i zanieczyszczeniami, jakie znajdowały się w powietrzu. Evan wzruszył ramionami.
- Czegoś, co można potencjalnie zabić, zniszczyć, zbezcześcić. Wybierz sam co masz ochotę zrobić – mruknął rozglądając się wokoło – zróbmy sobie chwilę przerwy – zarządził i położył swój plecak na ziemi. Wyjął z niej bukłak i odsunąwszy odrobinę maskę, pociągnął duży łyk wody, otarł usta rękawem i ponownie zasłonił nią twarz. Przykucnęłam i dopiero wtedy poczułam jak bardzo bolą mnie nogi, po półgodzinnej bieganinie za chłopakami. Jęknęłam głośno, czym zwróciłam uwagę Jacoba.
- Co tam, Cardonka? Nogi bolą? – Pierwszy raz ktoś zdrobnił moje przezwisko. Wytrzeszczyłam oczy, a on zaśmiał się zduszonym śmiechem. – No co, bywam miły, nie to co mój kolega – dodał wkładając dłonie do kieszeni. Evan również się zaśmiał.
Chwilę potem jednak usłyszeliśmy tupot nóg, szarpnięcie czegoś drewnianego i słowa w obcym języku. Na raz stanęłam jak wryta. Chwyciłam mocniej Dynamika, pragnąc ukryć drżenie dłoni. Poczułam jak serce zaczyna dziko galopować, jakby pragnęło się wyrwać z mojej piersi.
- Może pójdźmy to sprawdzić? – Maska skutecznie ukryła niepewną nutę w moim głosie. Chłopcy kiwnęli głowami i wspólnie, jak najciszej się da, ruszyliśmy w stronę źródła dźwięku. Pierwszy raz w życiu czułam takie przerażenie. Moje kończyny z każdym krokiem coraz bardziej odmawiały posłuszeństwa. Nogi miękły, jakby były z waty, a ręce pociły się jak nigdy. Jakiś głosik we mnie krzyczał wciąż uciekaj! Uciekaj!, jednak ja nie byłam w stanie zdać się na instynkt. Źródło dźwięku tak bardzo mnie intrygowało.
            Weszliśmy do jednego z budynków. Z bielonych ścian już lata, ba, dekady wcześniej odpadł tynk, a nawet cegły, pozostawiając w niektórych miejscach dziury w murze, chronione przed upadkiem jedynie dzięki metalowym prętom zbrojeniowym. Dziury w ścianie tworzyły przeciąg, a wiatr, który się nim dostał, wył przeraźliwie. Pod stopami chrzęściły pozostałości po wykończeniach domu i resztki, a raczej drzazgi po dawnych meblach. Rozejrzałam się po pomieszczeniu. Było ciemne, ze ścian zwisały także papierowe tapety. W rogu pokoju zgromadzone zostały drzwi wyrwane z zawiasów, zniszczone fotele z wystającymi sprężynami, krzesła z wyłamanymi nogami i wszystko co mogło zrobić bezpieczną kryjówkę ukrytą pod stertą śmieci i starannie ułożoną, by pod nią można było spokojnie ukryć trójkę dzieciaków.
            Miały czarne oczka, dziko błądzące po naszych twarzach. Ich twarzyczki były brudne i pokryte bliznami. Jedno z nich, prawdopodobnie chłopiec, najstarsze z dzieci wyszczerzyło bezzębną szczękę, jakby próbując odstraszyć nas od swojej kryjówki. Kryjące się za nim dziewczynki patrzyły na nas jednocześnie ze strachem jak i nadzieją. Evan kucnął w dużej odległości od nich i powiedział coś w języku, którego nie znałam, a potem podał dzieciom bukłak. Chłopiec ostrożnie podszedł do niego, badając jego zamiary, powąchał wodę, a następnie zaczerpnął łapczywie łyk i podał swoim towarzyszkom, równie spragnionym, co on. Zastanowiła mnie jego znajomość ich języka. Nie spodziewałam się po nim, że będzie potrafił się porozumieć z dzikimi ludami zza granicy wschodniej.
Popatrzyłam na Jacoba, oczekując od niego jakiejkolwiek wskazówki, co powinnam myśleć
- Mało wiesz o naszym Evanie – rzekł, patrząc jak chłopak porozumiewa się z dziećmi. Żadne z nas nie zabiło dzieci. Żadne z nas nie było w stanie podnieść ręki na bezbronne stworzenia, pokarane przez los i zmuszone do życia w skrajnej nędzy.

~*~

Przepraszam, na serio przepraszam za tak długą nieobecność :(. Niestety, życie to bagno, matura to jeszcze większe bagno, nie polecam :(. Jednakże mam nadzieję, że długość rozdziału w jakiś sposób może nadrobić tak niesamowicie wielki czas oczekiwania na nową notkę. Nie będę obiecywać niestety poprawy, moje życie, plus wakacje to na chwilę obecną szaleństwo!
Pozdrawiam!


*Potwierdzone info, tak cwaniakują w harcerstwie :D
**Jednostka określająca promieniowanie.

***(Wł.) Do zobaczenia

4 komentarze:

  1. O matko,już myślałam że nie wrócisz! Nie poddawaj się, takie życie XD Rozdział świetny i oczywiście że tak długi mnie zadowolił! Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Szkoda, że nie ma nowych tekstów gdyż trzymały one dość wysoki poziom.

    OdpowiedzUsuń
  3. Pisz dalej, wychodzi ci to świetnie, szkoda,że zwątpiłaś w swoją twórczość :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Raczej chodzi o inną kwestię - przerzuciłam się na inną platformę (Wattpad, dałam też odnośnik na dole menu :)) i to tam publikuję swoje teksty. W sumie nie wiem, dlaczego nie dałam znaku życia, że ten blog i to opko umarło, a sama będę publikować gdzieś indziej...
      A poza tym zapomniałam też loginu i hasła do bloggera, także w ogóle jest śmiesznie i nie mam możliwości napisać notki co dalej z moją twórczością :(.

      Miło mi jednak, że tyle lat mija, a ludzie nadal czytają Nienadchodzące!
      Przykro mi, że je porzuciłam (co prawda po próbie reanimacji, re-wirtingu i korekty nowej wersji). Oddałam mu swoje serce, ale nie byłam potem w stanie go dokończyć i z bólem serca, ale pozwoliłam mu umrzeć.
      Czytając jednak wszystkie te miłe i szokująco nowe (!!) komentarze, chciałabym je chyba jeszcze raz reaktywować. Bo, jak to się mówi, do trzech razy sztuka, prawda?
      Byłoby jednak dostępne jedynie na Wattpadzie (@drzwiamiwtwarz), gdzie póki co dostępne mam dwa inne opowiadania :).

      - Marvel, autorka

      Usuń