17 grudnia 2015

Rozdział dziewiąty

            W Brem zawrzało. Rekruci stali się porównywalni do os, do których gniazda ktoś wrzucił patyk, jakim była wiadomość o wyjeździe za granicę państwa. Aura strachu, podniecenia i niepewności zdominowała wszelkie inne emocje kłębiące się w ich głowach, zamykając je w trumnie stworzonej przez negatywne odczucia. Nagle też okazało się, że przygotowania stały się bardziej stresujące, niż sam wyjazd. Wielokrotnie można było spotkać na korytarzach ludzi kontemplujących nad listą rzeczy, które mieliśmy ze sobą zabrać, a także tych, którzy w dzikiej wściekłości oskarżali swoich współlokatorów o kradzież przedmiotu, skazując poszkodowanego na karę ze strony nauczycieli. Na ten czas odwołano też wszystkie zajęcia teoretyczne, nieprzydatne w sztuce przetrwania na terenie zanieczyszczonym przez niegdyś spuszczone nań bomby. W ciągu trzech dni przygotowań doskonaliliśmy sztukę rozkładania namiotów, gotowania na kuchniach polowych i zasad panujących na wartach nocnych. Oprócz tego powtarzaliśmy system zachowań w różnych sytuacjach, plany ewakuacji, czy obrony w razie nagłego ataku. W przypływie adrenaliny z dnia na dzień coraz mocniej czułam napięcie i nieprzyjemne ciepło w łydkach idące aż do stóp, gdzie przechodziło w lodowate zimno, jakbym boso brodziła po kostki w śniegu.
            Wrażenie było to do tego stopnia uciążliwe, że czułam, jak drętwieją mi kończyny, a ręce drżą. Przez cały czas. Bianca stała się natomiast niezwykle nerwowa, chwilami nie do zniesienia. Zgrzytała zębami na każdą próbę rozmowy z mojej strony, na pytania zadawane przez kogokolwiek odburkiwała, lub po prostu wzdychała ciężko. Jeśli zaś ktokolwiek próbował zwrócić jej uwagę na nieodpowiednie zachowanie (czyli każdy, kto chciał z nią zamienić słowo), ta obrzucała go nienawistnym spojrzeniem, przyprawionym o gniew z domieszką ironii.
            Nigdy wcześniej nie spotkałam się z takim zachowaniem u nikogo, kogo miałam okazję spotkać w swoim życiu. Nawet mama, zirytowana moimi ciągłymi sprzeczkami z bratem nie była w stosunku do innych taka jak Bianca w ciągu tych trzech dni.
Najbardziej ironiczne jednak było to, z jaką łatwością wyszukiwałam podobieństwa i różnice pomiędzy życiem w Rieth, a domem. W każdej chwili, w każdym momencie egzystencji czułam, jak każda moja kończyna, każda kość, każdy mięsień, każdy narząd, a nawet każda komórka odrzuca wszystko, z czym przyszło mi się zmierzyć będąc kadetką. Cała ja nie chciałam pogodzić się wciąż z faktem, że mieszkam, gdzie mieszkam i będę miała żyć tak, jak mi przykazano wtedy w urzędzie. Miałam nadzieję na to, że wraz z wymiotami pozbędę się z mojej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości fałszywego domu, jakim stało się dla mnie Rieth. Niestety. Próżne stały się moje marzenia. Niebezpieczeństwo czyhające na każdym kroku i utrzymanie granic Brem w porządku to los, jaki na mnie spadł. I nic ani nikt nie mógł tego zmienić. To także zaczęłam sobie uświadamiać szykując się na pierwszy poligon. To życie nie jest tym, które chciałabym przeżyć.
            Po ostatnim dniu przygotowań cieszyłam się jednak, że mogę zasnąć w spokoju, wiedząc, że jutro nie będę musiała zastanawiać się nad tym co zobaczę za granicą, a po prostu ujrzę to na własne oczy. Jedna jedyna myśl kołatała mi się jednak po głowie, gdy przykładałam twarz do twardej poduszki, niegdyś białej, a całe ciało przykrywałam gryzącym materiałem koca – co jeśli zwariuję?
- Bianca – odezwałam się do dziewczyny, która od dobrych kilku minut zwrócona była przodem do ściany, a tym samym tyłem do mnie – Bianca – powtórzyłam jej imię.
- Hm? – mruknęła ledwo zauważanie przekręcając prawie w całości przykrytą głowę w moją stronę tak, że widziałam jedynie czubek jej nosa.
- Boję się. – Odpowiedziało mi głośne, ciężkie westchnięcie. Kolejne z jej strony od tych trzech dni – ja wiem, że może to ciebie nie interesować, czy coś, ale po prostu muszę wyrzucić to z siebie, bo po prostu umrę. – Następne westchnięcie
- Też się boję – odparła cicho, przekręcając się cała w moją stronę. – Nie chcę o tym nawet myśleć, serio. Najgorsze jest w tym wszystkim to, że oni nie chcą nam nawet powiedzieć co tam jest – ściszyła głos do szeptu, jakby bojąc się, że ktoś mógłby podsłuchać naszą rozmowę – bo zobacz, uczą nas jak przetrwać, jak się ewakuować, co zrobić podczas ataku. Ale co z tego, kiedy ja nawet nie wiem z czym mam walczyć? – jej głos stał się bardziej rozgorączkowany. Faktycznie, nie było nam wiadome czego możemy się spodziewać. A Bianca broniła się rękami i nogami przed przyznaniem się przed samą sobą do tego, że się boi. Nie chciała sama tego zrozumieć. A co dopiero powiedzieć to komuś innemu?
- Myślę, że jest tylko jedno lekarstwo na strach – odezwałam się cicho.
- Jakie?
- Położyć się spać. Inaczej nie wytrzymam przez ten stres – odpowiedziałam na jej pytanie, szczelniej przykrywając się kocem.
- Masz rację. Dobranoc. – Zaraz po wymówieniu tych słów, dziewczyna przewróciła się na drugi bok i natychmiast usnęła. Ze mną było zresztą podobnie.
            Po przebudzeniu okazało się, że zasnęłam na samym środku gruzowiska. Nie byłam świadoma tego, w jaki sposób zawędrowałam tam, z daleka od wzroku innych kadetów i nauczycieli. Nie rozumiałam także, jak mogło się okazać, że całe trzy dni, a także rozmowa z Bianką mogła okazać się snem. Rozejrzałam się po pustkowiu. Na horyzoncie nie widziałam kompletnie nic. Najdziwniejsze jednak było to, jak pomimo rozległej przestrzeni odczuwałam dziwną klaustrofobiczność. Pewnie przez niebo, które zdawało się ze swymi dziwnie buro-pomarańczowymi chmurami wisieć tuż nad moją głową, przytłaczając mnie. Miałam na sobie sztywną kurtkę moro, którą otuliłam się chcąc dodać sobie otuchy. Westchnęłam głośno. Stałam po kostki w cegłach i pyle. Kiedy spróbowałam westchnąć po raz drugi, okazało się to niemożliwe. Próbując złapać oddech, po prostu zaczęłam się dusić. Poczułam się tak, jak gdybym za wszelką cenę starała się wydostać spod powierzchni wody, mając przywiązane nogi do ciężkiego kamienia leżącego na samym dnie. Łapczywie zaczęłam chwytać powietrze, coraz bardziej osuwając się w ciemność. Straciłam czucie we wszystkich czterech kończynach i upadłam na ziemię. Nie tak miałam umrzeć, pomyślałam, a zaraz potem ogarnęła mnie ciemność.
            Obudziłam się z wrzaskiem, z czołem całym zlanym gorącym potem. Tak samo jak w śnie, gwałtownie unosiłam klatkę piersiową, starając się złapać oddech.
- Rany, Giulia, co ci jest? – odezwała się Bianca. Jej głos przepełniony był zarówno zaspaniem, jak i troską. Spojrzałam na okno. Na zewnątrz wciąż panowały egipskie ciemności.
- M-miał-am k-ko-koszm-m-mar – wydukałam, starając się uspokoić. Położyłam się na plecach, zamykając przy tym oczy.
- Spróbuj zasnąć.
- Dobrze, spróbuję – odparłam uświadomiwszy sobie, że rzeczywiście to, co wydarzyło się na gruzowisku było jedynie senną marą. Położyłam się na plecach i wzrok wbiłam w biały sufit pokoju. Sen przyszedł chwilę później.
            Jak codziennie zostałyśmy obudzone pięścią walącą w drzwi od strony korytarza. Głos kapitana Jensena nawoływał do szybkiej toalety porannej, dopakowania ewentualnych rzeczy i przygotowania się na mającą odbyć się dwadzieścia pięć minut później zbiórkę. Zeszłam z łóżka wyjątkowo ślamazarnie i wciągnęłam buty na nogi. Następnie pościeliłam łóżko i ze szczoteczką i pastą do zębów w ręce pognałam do łazienki, chcąc uniknąć tłumów. Tuż za mną biegła Bianca. Pomimo szczerych chęci, pomieszczenie pełne było już dziewcząt wykonujących czynności higieny porannej. Tłoczyły się przy umywalkach, stawały w kolejce do ubikacji, a inne zaś przebierały się na środku. Łazienkę wypełniał zapach pomieszanych antyperspirantów przeróżnych marek oraz zapach białego mydła, które dostawaliśmy od szkoły na początku każdego miesiąca, a które większość osób zużywała na pranie swoich skarpetek i majtek, gdy nie było nikogo, kto mógłby pożyczyć proszku do prania. Nietrudno się domyślić, że gdy tylko nadarzyła się okazja, by być w sklepie w centrum Rieth, to każdy podchodził do półek z kosmetykami i wybierał coś dla siebie. Nie ma chyba nic gorszego, niż ponad dwieście osób pachnących dokładnie tak samo. Nijak. Podobno władze szkoły nie pochwalały takiego zachowania, jednakże nie zakazywały kupowania zapachowych żelów pod prysznic. Byłoby to zresztą dość idiotyczne, zwłaszcza, że w Rieth nie pozwalają kadetom na  e k s c e s y  s e k s u a l n e, jak to nazywają fizyczną i psychiczną więź między dwojgiem ludzi.
            Po skończonej toalecie wróciłyśmy do pokoju. Dopakowałyśmy najpotrzebniejsze przedmioty i udałyśmy się na miejsce zbiórki, do której zostało aż dziesięć minut. Sprawdziłam po raz enty czy na pewno zabrałam ze sobą śpiwór, menażkę, przybory do mycia, latarkę, ubrania terenowe i mundur. Włosy jak codziennie związałam w koński ogon na czubku głowy, a na ramiona zarzuciłam kurtkę moro. Postawiwszy plecak u swoich stóp, przysiadłam na nim. Na placu apelowym, który był miejscem zbiórki zaczęli pojawiać się inni kadeci. Zaroiło się od podekscytowanych i równie przerażonych ludzi, niepewnych tego, co miało się stać. Na miejsce przybył również kapitan Jensen, sierżant Hallo, opiekunka drugiego roku i kapitan Brommer, który zajmował się trzecim, najstarszym rocznikiem. Gdy wybiła godzina spotkania, a wszyscy powinni być na miejscu, Brommer, który był mężczyzną wielkim jak szafa dwudrzwiowa i wydającym się silnym jak mutant, zgolonym na jeża i o wzroku niemalże wilczym (w Rieth taki wzrok to już nic nowego) odezwał się:
- Opiekunowie roczników przeprowadzą zbiórkę swoich kadetów! Każdy ma mieć ze sobą swój plecak.
            Wstałam więc z niego i zarzuciłam sobie na plecy. Na komendę Jensena cały rocznik ustawił się według płci i wzrostu. Nastąpiło odliczanie. Na teren zbiórki przyjechały autokary mające zabrać nas za granicę Brem. Wsiedliśmy według roczników i semestrów. Te same pomarańczowe, odrapane autobusy straszyły brzydką popękaną skórą na siedzeniach i błotem na podłodze. Coś rzadko były sprzątane. W końcu z szarpnięciem i głośnym rykiem silnika ruszyliśmy, mając pod swoimi nogami swoje pakunki. Pojazdy zatrzymały się jedynie przy kolejnej bramie – metalowej, niezwykle grubej i wysokiej, zwieńczonej u góry kilkoma rzędami drutu kolczastego. Po obu stronach stały wieżyczki, na których urzędowali wyznaczeni do pilnowania granic żołnierze. Nie mieliśmy więcej postojów.


~*~

Ja wiem. Ja wiem, że nawaliłam, że długo, strasznie długo mnie nie było, a rozdział powinien być dłuższy. Niestety, klasa maturalna boli. Przez cały szereg lektur szkolnych zadanych na ten rok ledwo odnajduję czas na coś co ja chciałabym czytać. No, ale jakoś daję radę!
Nie będę obiecywać, że będzie mnie tu więcej. Postaram się pisać dostatecznie szybko, ale tylko tyle mogę powiedzieć na tę chwilę.
Jako pocieszenie dodam jednak, iż tworzymy z plpytkiem zwiastun Nienadchodzącego! :')
Na chwilę obecną chciałabym Wam wszystkim życzyć wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku, żeby był lepszy od 2015, żeby pozytywnie zaskakiwał!
Do następnego!

3 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Przeczytałam wszystko w mig, tak mnie wciągnęło! Pisz dalej bo to jest naprawdę bardzo dobre,będę tu zaglądać i sprawdzać czy już jesteś :-)

    OdpowiedzUsuń